|
|
| I Podziemny Event Artystyczny | |
|
+7Iskierka Doggo Bez nazwy Chara Wingdings Gaster Frisk Azszar 11 posters | Autor | Wiadomość |
---|
Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: I Podziemny Event Artystyczny Pon Sie 29, 2016 1:58 pm | |
| I Podziemny Event Artystyczny*Pewnego dnia, całe Podziemie zostało oblepione kolorowymi plakatami przyciągającymi wzrok. O to co głoszą:* - Cytat :
- Witajcie drodzy mieszkańcy Podziemia
Podziemny Klub Artystyczny we współpracy z Dworem Królewskim, ogłasza otwarcie pierwszego Podziemnego Eventu Artystycznego! Dajemy dziś okazję wszystkim potworom, ludziom oraz innym istotom wykazać swoje zdolności artystyczne! Pokażcie, że Podziemie też stać na sztukę, że potrafimy tworzyć coś pięknego w tym ponurym miejscu! Szukamy dzieł w trzech kategoriach: rysunkowej, literackiej oraz graficznej! Dzięki mecenatowi króla, wszystkie dzieła zostaną publicznie wystawione w sali balowej Zamku Królewskiego, tak by wszyscy mogli je zobaczyć, ocenić i wyłonić zwycięzców! Nie ważne są umiejętności, liczą się chęci!
Zapraszamy wszystkich do udziału!
Prace można wysyłać do:
12 września 2016 roku, godzina 20:00 O co chodzi?
Postanowiłem zorganizować wam wreszcie jakiś event, chociaż taki mały jak ten. Event polega po prostu na wykonaniu pracy artystycznej w jednej z trzech kategorii:
1) Rysunek
2) Opowiadanie
3) Avatar/Sygnatura
Wykonaną pracę należy przesłać na moje PW przed upływem podanego wyżej terminu i ma ona nie zawierać imienia, nicku, ani żadnych innych inicjałów wykonawcy oraz nie powinna być wcześniej gdzieś publikowana. Po zakończeniu terminu wysyłania prac, wszystkie one zostaną umieszczone w tym temacie i każdy będzie mógł oddać głos na jedną pracę z każdej kategorii (byle nie swoją).
Tematem eventu jest oczywiście Undertale.
Już za sam udział będą przyznawane małe nagrody pieniężne, a zwycięzca kategorii dostanie coś ekstra. Można wziąć udział w więcej niż jednej kategorii i zgarnąć więcej nagród za wygraną, ale będzie przysługiwała tylko jedna nagroda za udział.
Ile dostaniecie za udział? To tajemnica, dowiecie się, jak… weźmiecie udział xD PS: Przypominam, że właściciele multikont mogą brać udział w evencie tylko z jednego konta.
Ostatnio zmieniony przez Galliusz dnia Pon Wrz 26, 2016 12:14 pm, w całości zmieniany 1 raz | |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Pon Wrz 12, 2016 6:36 pm | |
| Uwaga, czas nadsyłania prac zostaje przedłużony do północy | |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 13, 2016 8:08 am | |
| Witajcie
Tak więc czas się już skończył, prace licznie nadeszły, za co jestem wam wdzięczny, a teraz pora zadecydować kto wygra, w której kategorii. Oddać można głos na jedną pracę z każdej kategorii i nie może to być wasze własne dzieło. Pamiętajcie, Gall będzie wiedział.
Głosowanie będzie trwało do 20 września 2016 roku, do północy, a na następny dzień zostaną ogłoszone wyniki. Głosujecie tutaj, w tym temacie i jest mocno wskazane, by głos był podparty krótkimi wyjaśnieniami, czemu głosujecie na tą pracę, a nie na inną.
A teraz pora na kategorię pierwszą, czyli:Rysunki1.- Spoiler:
2.- Spoiler:
3.- Spoiler:
Uwagi: Rysunek, który można obracać 4.- Spoiler:
5.- Spoiler:
6.- Spoiler:
7.- Spoiler:
Ostatnio zmieniony przez Galliusz dnia Wto Wrz 13, 2016 8:27 am, w całości zmieniany 1 raz | |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 13, 2016 8:20 am | |
| Kategoria druga, czyli: Opowiadania1.- Spoiler:
Różne rzeczy trafiają się każdemu. Nieważne kim jesteś, nie ważne co robisz, nie ważne z kim się przyjaźnisz i w jakim towarzystwie obracasz. Czy jesteś bogaty czy biedny. Masz idealną pracę, czy męczysz się z czymś czego nienawidzisz. Masz rodzinę, straciłeś ją lub nigdy nie miałeś. Każdemu się coś przytrafi. Coś, co zmieni jego dotychczasowe życie w najgorszy możliwy sposób. Temu nie da się zapobiec. Od tego nie ma ucieczki. Tam gdzie jest nadzieja… Zawsze znajdzie się rozpacz, która zniszczy nawet najlepsze istniejące relacje. W końcu, nie ma czegoś takiego jak oszczędzenie kogoś. Och nie. Rozpacz wybiera sobie cel i z niego nie rezygnuje. Rozpacz nie cofa swoich czynów i nigdy ich nie żałuje. Kiedy obierze sobie cel już go nie zmieni. Dlatego trzeba być silnym, mieć kogoś na kim można polegać, kogoś kto pomoże przetrwać najgorsze chwile. Jeśli zostaniesz sam… Rozpacz cię pochłonie. Kawałek po kawałku będzie cię zjadać, aż w końcu nie będziesz już w stanie być dawnym sobą. Zaczniesz rozsiewać ją dokoła siebie, stając się pustym nośnikiem, nic nie wartym cieniem dawnego siebie. Zostanie już tylko możliwość popadania w jeszcze większy obłęd. Aż w końcu… Nie będziesz mieć po co żyć. Twoja egzystencja zostanie wymazana, bo nikt nie będzie chciał o tobie pamiętać, a jeśli serio znikniesz… Nikt nie będzie płakać. Bo osoby, na których kiedyś ci zależało… Odwrócą się od ciebie. Zarażone twoją własną rozpaczą. Młody naukowiec nigdy nie przypuszczał, że to może być najgorszy dzień jego życia. Nikt w końcu nie może przewidzieć najgorszego, szczególnie ktoś, kto całymi dniami oddawał się pracy by utrzymać swoją kochaną rodzinę w jak najlepszym dobrobycie. Nigdy nie było żadnych problemów, wszyscy w Podziemiu znali i szanowali tego szkieleta. Każdy znał dobrodusznego Wingdingsa Gastera, który robił wszystko by poprawić życie potworów. Stworzył CORE, które zaopatrywało całe Podziemie w prąd, czasami służył nawet pomocną ręką jako lekarz, w końcu biologia i chemia nie miały dla niego żadnych tajemnic, podobnie jak matematyka i fizyka. Z resztą, zainteresowanie fizyką zaszczepił nawet w małym Sansie. Aktualnie jednak nie był aż tak rozchwytywany. Wszystko przez zlecone przez Króla badania nad Determinacją. Nie da się ukryć, że w tym celu potrzeba mu było potworów, więc szukał ochotników… Ale, no właśnie. Tutaj jest mało ale. Nikt z nich nigdy nie wracał żyw, więc ich rodziny nigdy już nie zobaczyły swoich braci, sióstr, dzieci, matek, ojców… Wszystko zaczynało się powoli walić, sielanka znikała, a on coraz dłużej przesiadywał w laboratorium. W końcu nadszedł ten dzień. Dzisiejszy dzień. Wszedł do domu jak zawsze z radosnym okrzykiem „Kochanie wróciłem!”, ale nikt nie odpowiedział. W domu było cicho, nadzwyczaj dziwnie cicho. Nawet mały Papyrus, który ledwo co nauczył się chodzić nigdzie się nie plątał i nie żądał uwagi. Coś tu nie pasowało. Nie pasowało i to bardzo. Był późny wieczór, a w domu nie było nikogo. Żadnej żywej, szkielecej duszy. Rzucił w kąt swoją walizkę z papierami i dokumentami, która otworzyła się przy kontakcie z ziemią i wysypała z siebie całą zawartość. Trzasnął drzwiami, tak mocno, że strząsł trochę śniegu z dachu. Gnał przez całe Snowdin. „Ren? Nie. Nigdzie jej dzisiaj nie widziałam.” „Sans? Bawił się z Papyrusem na dworze, a potem wrócili do domu, na pewno ich nie ma?”. „Pani Ren? Była chyba na zakupach.”. Te drobne szczątki informacji, nie dawały zbyt wiele, ale przynajmniej ktoś ich dzisiaj widział. Zaglądał do każdego miejsca, pytał w każdym domu, wszędzie odpowiedzi były takie same, ale kiedy ostatecznie wszedł do jedynego sklepu w całym śnieżnym mieście, nie było już tak zabawnie. „Ren dzisiaj u mnie nie było, ale za to Sans jej szukał, razem z małym Papkiem.”. To proste zdanie spowodowało jeszcze większy wybuch zmartwień. Nie wiedział co było gorsze. Zniknięcie Ren, czy jego dzieci. Szukał doprawdy długo, kiedy w końcu usłyszał płacz. - Papyrus. Sans. – odezwał się szczęśliwy jak nigdy, widząc tą dwójką siedzącą pod drzewem, daleko, daleko od domu. – Co wy tutaj robicie? Martwiłem się.. - M-my tylko.. Zn-znaczy ja.. Szukałem m-mamy i.. Nie mogłem zostawić go s-samego. – mamrotał tuląc małego braciszka, który usnął w jego objęciu. Gaster wziął tą dwójkę na ręce i każdego ucałował. Był zły, nie powinni mimo wszystko oddalać się aż tak. Dostaliby pewnie ładną naganę, ale póki nie ma Ren, nie mógł sobie pozwolić na aż taką swobodę. Coś było na rzeczy, skoro niby miała iść na zakupy, a ostatecznie nie dotarła do sklepu. - Idziemy do domu. Jeszcze się przeziębicie. – stwierdził miłym i ciepłym głosem, zdejmując swój własny szalik i owijając go na szyi starszego z synów, który nadal trzymał i tulił mocno Papiego. Minęła zaledwie chwila, tak przynajmniej im się zdawało. W rzeczywistości to był jakiś godzinny marsz. Ładnie się maluchy wybrały w podróż. „Gdzie jest mama?”, to pytanie trafiło prosto w duszę naukowca, który nie wiedział co powiedzieć. Sans leżący w łóżku, wpatrywał się w ojca, ale jednak jego umiłowanie do spania dało szybko o sobie znać, więc nawet nie czekał na odpowiedź, kiedy zaczął cicho chrapać. Korzystając z tego, że dzieci śpią Gaster opuścił dom. Musi przecież znaleźć Ren. Nigdy nie przypuszczał, że mogło się stać coś okropnego. Że to właśnie niego, przez te drobne złe rzeczy, które wyrabiał w laboratorium podczas badania determinacji dopadnie rozpacz. Jak rak, zacznie go wyniszczać, ale w przeciwieństwie do tego… Najpierw zniszczy najważniejszą dla niego osobę. Stał jak wryty, gdy w środku lasu znalazł porzuconą torbę na zakupy, taką jaką zawsze brała ze sobą jego ukochana żona. Miał szczęście, zaczęło padać jakąś porządną chwilę temu. Mógł iść dalej i szukać, ale szybko znalazł powód, dla którego lepiej było już się nie ruszać. Zaraz obok, bardziej przysypana śniegiem, jakby ktoś to ukrywał, leżał płaszcz. Cały w potworzym pyle. - Nie… - wymamrotał. Gdzieś tam za jego plecami zaczęły wić się czarne łapy, które pragnęły pociągnąć go na samo dno i utrzymać, by już nigdy nie zobaczył światła. – Nie… - powtórzył biorąc w dłonie płaszcz. Przycisnął go do siebie, należał do Ren. To ten sam, który podarował jej na zeszłoroczne święta. Nie mógł uwierzyć w to co widzi. Łapy rozpaczy owinęły się wokół niego, jak niewidzialna klatka, która miała więzić go już na wieki. - Ren.. – fioletowe łzy płynęły po jego kościach policzkowych, padł na kolana, nie mogąc znieść tej okrutnej myśli. Zabili ją. Zranili jego żonę. Ale kto? Kto to zrobił? Kto czuł wobec niego taką nienawiść by to zrobić? Czy może gorzej.. Co jeśli ktoś zrobił to tylko dla przyjemności, co jeśli jego mała biedna żona stała się jedynie celem dla kogoś, kto nawet nie miał powodu by ją zabić? To były paskudne myśli. Klęczał tak, przytulając do siebie ubranie całe w pyle. Płakał i nie mógł przestać. Czuł przeszywający ból w duszy, która została chwycona przez szpony smutku i rozpaczy. Nie wywinie się już. Właśnie został naznaczony. Stracił jedyne oparcie w swoim życiu. Czy to był koniec tego spokojnego, miłego i pomocnego szkieleta? Nie wiadomo ile czasu minęło. Jak długo pozostawał w tej pozycji i płakał. To chyba cała wieczność… A może jedynie chwila? Wrócił do domu. Całkowicie zrezygnowany. Nie wiedział co powiedzieć Sansowi. Papyrus był i tak mały, niczego pewnie nie będzie pamiętał, ale starszy z synów? Może trzeba będzie się tym zająć później… Rano, kiedy się obudzą. Nie zdołał nawet zawlec się do swojej sypiali. Legł na kanapie, przysłaniając twarz ramieniem. Starał się trzymać, ale nie potrafił. To była najgorsza wiadomość świata, który właśnie dla niego się skończył. Minęło kilka dni. Udało mu się jakoś powiedzieć Sansowi, że „Mama, po prostu pojechała na kilka dni do znajomych w Nowym Domu.”. To było wredne kłamstwo, ale nie powie przecież dziecku, że ich matka została zamordowana! Ale synek był spostrzegawczy. Łatwo dostrzegł, że ojciec jest smutny, cały czas robił najstaranniejsze możliwe laurki i kartki, które miały go pocieszyć, ale to jak bardzo się starał, jedynie bardziej dobijało Gastera, który nie był w stanie sobie z tym poradzić. W tym wszystkim zdał sobie sprawę, jak bardzo nie ma nikogo, a jedyni, na których mógł polegać… Jego synowie… Byli za mali by cokolwiek zrozumieć. Do tego w laboratorium nic się nie udawało. Tego brakowało, tego nie było w ogóle, ten nie przyszedł do pracy bo wziął sobie urlop, inny zwalił na młodego naukowca całą swoją robotę. W pewnym momencie… Po prostu nie wytrzymał. Mrok przejmujący duszę, wykonał swój pierwszy ruch. W pewnym momencie, tak o. Bez większego powodu, próbując jakoś ulżyć swoim emocjom cisnął kością w jednego ze swoich asystentów. Gdyby zrobił to przynajmniej bez widowni. Ale drugi z nich, patrzył jak jego towarzysz rozpada się w proch. Z przerażeniem biegł w kierunku drzwi, ale wtedy Gaster złapał go swoją magią. Ścisnął tak mocno, że futrzak nie mógł oddychać. W tych oczach było szaleństwo. Złość. I ogromny smutek. Opamiętał się w ostatnim momencie. Ale nawet jeśli był ostatni… Okazał się jednak nie wystarczający. Jednego przebił kością. Drugi, został uduszony. Pył zmarłych walał się po podłodze, a Wingding patrzył w to wszystko bez wyrazu. W pewnym momencie zaczął się śmiać. To był drażniący uszy śmiech, który nie zwiastował niczego. Te dwa zabójstwa.. Sprawiły mu tyle radości, zdołały przykryć ból, który odczuwał od tak długiego czasu. To było zbawienie, którego szukał. Tak długo jak będzie się starał nikt nie odkryje tego co robi prawda? „Oby tak dalej.”, mówił głos w jego wnętrzu. „To idealny kierunek, nie sądzisz? W ten sposób już nigdy nie poczujesz bólu. Zapomnisz o wszystkim co miało miejsce. To piękne prawda? Czujesz się lepiej, prawda?”, to były jego własne słowa, które kierował do siebie, jakby szukał wytłumaczenia na to co zrobił. Ale tutaj nie było wytłumaczenia, nie dla kogoś jak on. Nie dla kogoś, kto uciekał w najgorszy możliwy kierunek, żeby ukryć ból i cierpienie kryjące się w jego duszy, która powoli zatracała się w objęciach czarnych dłoni, powoli ciągnących na dno, tak jak chciały w swoim planie. Udało im się go złapać, udało im się zmusić go do robienia tego co chciały. Jego psychika powoli nie dawała sobie rady i musiała znaleźć sobie coś, co było w jego mniemaniu prostsze do zniesienia. Dlatego nie zastępować jednego bólu drugim? I to takim, do którego można się, jak widać, łatwo przyzwyczaić. To był jego sposób. Sposób tchórza jakim w końcu był. Gdyby tylko chciał zgłosiłby to wszystko Asgore’owi, on pewnie szybko zająłby się szukaniem winnego, a sam zabrał za pocieszanie szkieleta. Przecież, był jego przyjacielem. Nawet jeśli te relacje dla naukowca wyglądały na zwykłe relacje szef-pracownik. Ile minęło? Kto wie. Pogrążony w swoich ulubionych zabawach, nie liczył już czasu. Zabijanie zaczynało mu się podobać. Ściągał do laboratorium coraz więcej „królików”, ale połowa z tych wszystkich potworów istniała tylko po to, by zamiast w eksperymencie z determinacją, leczyć chorą psychikę przyszłego, prawdziwego Potwora. To były piękne widoki. „Kto by pomyślał, że wnętrzności mogą mieć tak piękny kolor.”, wymknęło mu się, kiedy na żywca kroił jakiegoś zająca ze Snowdin. Długouchy miotał się i rzucał krzycząc, rozpryskując swoją własną krew po ścianach. Mógł ile chciał. To miejsce w końcu… Ten piękny pokój, który można śmiało nazwać pokojem tortur… Był dźwiękoszczelny i nikt poza doktorem nie mógł tutaj wchodzić. Z resztą, coraz mniej osób mu w czymkolwiek pomagało. Stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie, niegdyś łagodne spojrzenie, gdyby mogło kroiło by każdego na kim zawiesił światełko oczodołu. Przyjemny uśmiech zamienił się w bezemocjonalny wyraz, który nie był w stanie nawet powiedzieć „pocałujcie mnie w kość ogonową”. Nie utrzymywał już z nikim kontaktów. W domu myślał jedynie o pracy i o wynalazku, który wpadł mu do głowy, ale wciąż był tylko pomysłem, który wciąż był daleki od zrealizowania. Kiedy zastanawiał się, dlaczego wpadło mu to do głowy, nie mógł znaleźć odpowiedzi. To jakaś idea, która narodziła się w jego czaszce i tyle. Była po to by istnieć i dać mu powód do robienia czegoś jeszcze prócz rozmyślania o eksperymentach, w których powoli zaczął sprawdzać wytrzymałość potworzych ciał. Jak długo są w stanie wytrwać z wyrwaną duszą. Jak szybko umrą wykrwawiając się. Jak poradzą sobie słabe osobniki zmuszone by patrzyć jak w męczarniach umierają ich znajomi. Tak. Teraz tylko to trzymało go w tym świecie, a mroczny cień powoli zakrywał jego białą duszyczkę. Wrócił do domu. Było późno. Sans pewnie już dawno położył spać małego Papyrusa. Znalazł nawet na stole talerz z frytkami i zbyt dużą ilością ketchupu. Więc to taka kolacja na dziś. Ale z jakiegoś powodu, nie był głodny. Poszedł po prostu spać. Ale czy to dobry wybór? Szybko przekonał się, że nie. - Jesteś okropny. – głos rozniósł się echem po czarnym pokoju. Stał w nim. Czuł, że jest mały. Rozejrzał się na boki, nie widział niczego prócz czarni, która kryła głos, brzmiący idealnie tak samo jak jego własny. – Cieszysz się kiedy widzisz jak cierpią? - N-nie.. To wcale nie tak. – starał się tłumaczyć, chociaż tak naprawdę nie miał po co. Przecież jego sumienie idealnie wiedziało co robi. Ciągle starało się zabrać go z tej złej strony, ale nie potrafiło. Cienie ciągnęły o wiele mocniej. - Więc jak? – spytał głos, który odbił się echem po każdej ścianie, by później dotrzeć do samego Gastera w najboleśniejszej postaci. – Nikt cię do tego wszystkiego nie zmusza. Robisz to bo chcesz. Jesteś okropny. Co Ren powiedziałaby, gdyby to zobaczyła? – słysząc to imię skamieniał. Stał, nie mogąc niczego powiedzieć. Nie zauważał tego, ale powoli zapadał się w tej ciemności. Zjadała jego nogi, pełzła wyżej, wspinając się po kręgosłupie. Czarne dłonie, muskały jego kości, by dotrzeć do duszy, by pochwycić ją i przysłonić resztki rozsądku. Zaczął się śmiać. Tak bardzo przeraźliwie śmiać. - Nic by nie powiedziała! Bo nie żyje! Ha ha… HaHa! HAHAHAHA! – to był śmiech czystej rozpaczy. Starał się tym zamaskować swój ból. Łzy mimo wszystko spływały po jego kościach policzkowych. Skąd one się w ogóle brały? Szkielety nie mają nawet odpowiednich organów by je wytworzyć, nie mają w sobie wody do użytku w takiej postaci! Ale to widać nie było problemem. - Jesteś szalony. – pusty głos odbił się od każdej ściany by w końcu zniknąć. Został tylko Gaster, i czarna masa wpełzająca na jego plecy, która przygniatała, zmuszała do wysiłku by utrzymać się na nogach. Szponiasta dłoń w pewnym momencie rzuciła się na jego lewy oczodół. Obudził się z wrzaskiem, obiema dłońmi zasłaniając lewą część twarzy. Rozrywając ból, powoli przemieszczający się od oczodołu w dół, aż do szczęki. Sans szybko przybiegł do pokoju, otwierając drzwi tak gwałtownie, że gdyby miał w sobie więcej siły jeszcze wyrwałby je z zawiasów. „TATO?!” krzyknął rzucając się na Gastera, który kulił się na łóżku, czując rozrywający ból, nawet w duszy. Czy to moment, w którym połówka jego duszy całkiem wyparowała? Nie mając się czego trzymać, nie mając niczego co mogłoby ją uratować? Zostawiając bliznę, bolesną bliznę nie tylko w niewidocznym miejscu, ale i na jego czaszce. Syn starał się coś zrobić, pobiegł po bandaże, wrócił i od razu zaczął opatrywać ranę, która zdawała się nawet krwawić, chociaż to tylko wyciekająca magia. Więc to była kara? Nauczka za to, że wybrał najgorszą możliwą stronę? Poddał się złu, które tylko pragnęło wydostać się na wierzch? Mogło się zdawać, że nie będzie aż tak źle. Ale robiło się jeszcze gorzej. Z dnia na dzień. Z miesiąca na miesiąc. Z roku na rok. Czas mijał… I było jedynie gorzej. I gorzej.. To co miało przynieść ukojenie, w dalszym ciągu sprawiało ból. - Sans. Chciałbyś… Pomóc mi w laboratorium? – to było proste pytanie, na które istniała tylko jedna odpowiedź. Nie było mowy o tym, żeby się nie zgodził. W końcu, jego dawnym marzeniem było zostać naukowcem, tak jak ojciec. Dlaczego więc miałby odmówić? Zrezygnować z tak pięknej możliwości. Och nie, tutaj nie było mocy o „nie”. Ale był to też najgorszy możliwy tok wydarzeń dla historii tego szkieleta. Mały Sans nie wiedział na co się pisze. Coraz mniej potworów zgłaszało się na ochotników do pomocy przy eksperymencie z determinacją. Potrzeba było kolejnego królika doświadczalnego. Nie miało znaczenia kim on będzie. Jeśli przez przypadek zabije syna… Czy to będzie miało jakieś znaczenie, skoro i tak mordował już wszystkich i wszystko na czym mu zależało. Zabrał go więc do laboratorium. Mały zadowolony szkielecik nie mógł doczekać się tego co miało go spotkać, ale gdyby znał prawdę… Zmieniłby zdanie. - Zrobisz dla mnie wszystko? – spytał, udając, że grzebie w papierach szukając jakiegoś zajęcia. – Wszystko, dla mnie, dla Papyrusa? - Jesteście dla mnie najważniejsi! To oczywiste, że zrobię wszystko! – to był radosny głos, który nagle zadrżał widząc przygotowaną przez ojca strzykawkę z dziwną, błyszczącą zawartością. - H-hej, t-tato..? – zaczął się cofać, widząc jak ten podąża w jego kierunku. Mały zaczął panikować, w jednym momencie zrozumiał, że to o co pytał ojciec nie było niczym przyjemnym. Wiedział idealnie, że jego pomoc będzie wyglądała zupełnie inaczej niż to sobie zaplanował. Chciał uciec, ale został z łatwością unieruchomiony. Kiedy jego dusza zmieniła kolor na błękit, nie było już odwrotu. - Lepiej bądź grzeczny. – to był wyjątkowo cichy i spokojny głos, jakże kontrastujący z barwnym spojrzeniem, od którego wiało chłodem. Przyciągnął do siebie syna i chwycił w dłoń jego duszę. - N-nie! P-p-puszczaj! – wołał, starając się wydostać. Ale nie było tutaj o tym mowy, mógł wierzgać nogami, krzyczeć. Nikt nie usłyszy. Nikt nie przyjdzie z pomocą. Nie miał szans w starciu z ojcem, który nie wahał się już przed niczym, który nie bał się zrobić czegokolwiek co mogłoby zaszkodzić, nawet jeśli jego królikiem doświadczalnym był własny syn, który nawet nie zdawał sobie sprawy jak długo będzie się z tym jeszcze męczył, nie wiedział jak wielką uciechą będzie dla niego nagła możliwość ucieczki. Sprawnym ruchem wbił igłę w duszę syna, która krzyknął przeraźliwie, czując ból rozchodzący się po całym ciele. Odzyskując częściową kontrolę bił swoimi małymi rączkami, starając się wydostać, ale to nie ruszało naukowca, który nacisnął tłoczek. W jednym momencie lewy oczodół syna zabłysł jasnym, niebieskim blaskiem, a łzy zaczęły płynąć bez możliwości powstrzymania ich. Gaster puścił go, pozwalając upaść bezwładnie na ziemię. Kulił się i krzyczał, ogromny ból powoli rozchodził się po jego kościach, ale największe skupisko było w małej, białej duszyczce, która nie była w stanie wytrzymać tak wielkiej mocy. Determinacja, to właśnie ona, ta paląca siła rozchodziła się po ciele Sansa, który co ciekawe, wciąż trzymał się kupy. - Interesujące… - stwierdził, wpatrując się w szkielecika, który ani śnił o zmianie w ruszającą się papkę, tak jak wszyscy jego poprzednicy. W pewnym momencie wszystko jakby ustało, a ten leżał na ziemi. Szturchany butem, odpowiedział jedynie jakimś pomrukiem, jak to potrafił w każdym momencie, zasnął. Tym razem jednak był wyraźnie wyczerpany, a niebieskawa poświata wydostawała się cały czas z pod zamkniętego oczodołu. Ten eksperyment… Zaczynał być coraz ciekawszy. Czy to było konieczne? To bardzo dobre pytanie. Minęło sporo czasu, od kiedy Gaster przeprowadzał jakieś poważniejsze badania na Sansie. W tym czasie podawał mu stanowczo mniejsze porcje determinacji, nie chciał w końcu go wykończyć. To tylko jedne tysięczne siły prawdziwej ludzkiej duszy, ale wyniki były świetne. Niebieskie ataki, możliwość teleportacji, nadzwyczajna w tym wieku siła. Tak. Bez wątpienia Gaster mógł śmiało stwierdzić, że potwory mogą mieć w sobie ludzką determinację, w ograniczonych ilościach, ale mogą. Wystarczy, że są odpowiednie silne. To otwierało wiele nowych możliwości. - Czy to konieczne? – pytał niepewny głos, przywiązanego do stołu operacyjnego szkieleta. Nie mógł się ruszyć, wielka lampa wisząca nad stołem oślepiała i pozwalała widzieć jedynie kontur pochylającego się nad nim naukowca, który niezbyt interesował się pytaniem. To też nawet na nie nie odpowiedział. Z resztą… Teraz… Jakby nie patrzeć, chciał się trochę pobawić. Żadne ważne badanie, zwykła nuda i myśli przyszłego seryjnego mordercy, który tylko szukał sposobu na chwilowe ulżenie sobie. Mógł to tłumaczyć w łatwy sposób „Chce sprawdzić siłę twojej własnej regeneracji.”. To była prosta wymówka, otwierająca tak wiele drzwi. Krzyki i błagania o litość odbijały się od ścian pokoju. Odgłos łamanych kości, jeden za drugim. Cieknąca po stole magia, ulatująca z wątłego ciałka, imitująca krew. Żebra znikające jedno po drugim, nadłamane kości przedramienia, nadwyrężony kręgosłup, szczęka, która powoli odpadała. Chwycił skalpel, i dobrał się do ostatniej pozostałej do dręczenia rzeczy. Wbił go w miękką duszę Sansa, który powoli tracił zmysły w tej okropnej agonii. Ciął, kroił, wycinał. Bawił się jak chciał tak długo póki się nie znudził. Pozwolił ciemnej stronie robić co chce i jak chce. Zdawało się, że zdrowy rozsądek nie istnieje, a jest tylko rządza i przyjemność z krzywdy jaką mógł z łatwością nieść… Chory umysł tego szaleńca nie zwracał już uwagi na to kogo dręczy. Liczyło się tylko to by dręczyć. By doprowadzić na skraj wytrzymałości. Żeby zabić. Powoli tracił nad sobą kontrolę, przez chwilę mogło się wydawać, że go zabije. Że go naprawdę zabije, zniszczy duszę, złamie kręgosłup w tej zabawie. Ale wtedy, coś jakby go uderzyło. Poczuł nagły ból w duszy, osunął się na ziemię, a Sans nie zwracając na to uwagi po prostu cieszył się z końca tej agonii, nie miał sił by zwrócić uwagę na cokolwiek. Tym bardziej na naukowca, który nagle po prostu zasłabł. Ta dobra strona, uderzyła nagle wspomnieniami. Jakby chcąc powstrzymać przed najgorszym. Wciąż przecież nie był tak okropną i bezduszną istotą! Jeszcze nie. Ta przyjemna wizja, całej kochającej się rodzinki, spowodowała, że nie mógł go zabić. Po prostu nie mógł. Nie potrafił. Wstał i używając leczenia naprawił wszystkie rany, które zrobił. Zasklepił kości, naprawił dusze. Nie zostało nawet śladu. Sans wił się, czując ból odrastających w zawrotnym tempie kości, ale kiedy tylko to przetrwał nie było już śladu tego paskudnego uczucia. Mimo wszystko, kiedy mógł już usiąść na stole spytał „Wszystko dobrze, tato?”. - Wynoś się stąd! – wrzasnął, niezwykle zdenerwowany. Ten stanowczy głos.. Drżał. Zasłaniał oczy dłonią, drugą wskazywał na drzwi. Młody szkielet nie miał innego wyboru jak po prostu wyjść. Mógł zrobić tylko to, więc to zrobił. Opuścił pokój, zostawiając naukowca samego, a ten stał jak wryty patrzył na stół operacyjny widząc przed oczami ciągle poranionego, niemal martwego syna. - Czym ja się stałem. – pytał samego siebie, ale nie było mowy o odpowiedzi. – Ach no tak.. Przeciez.. Tylko tak mogę sobie ulżyć.. Mhmh.. – uśmiechnął się, a łzy zaczęły spadać po kościach. To były łzy radości. Cieszył się z tego co robił, cieszył jak nigdy w życiu, ale z drugiej strony… Czuł wieczny smutek i ból. Rozpacz, chociaż starał się ją zagłuszać wciąż wychodziła dając o sobie znać, dręcząc jak to tylko możliwe. Chciała pociągnąć go niżej. Wciąż był zbyt wysoko, wciąż ponad tą czarną wodą, mógł oddychać, mógł się z tego wydostać, ale czarne łapska nie puszczały ciągnąc niżej i niżej. Na samo dno, życia i egzystencji. Rozpoczął w końcu pracę nad maszyną czasu. To było dosyć wymagające, szczególnie dlatego, że nie mógł załatwić sobie masy pomocników. Musiałby się z tym zgłosić do Asgore’a, a ten zacząłby go wypytywać po co mu tylu asystentów, co tam robi i co buduje. Raczej nie byłby zadowolony słysząc o zabawce podobnej do tej. Całkiem bezużytecznej dla większego grona potworów. Jasne. W Podziemiu zaczynało dziać się wiele niezrozumiałych rzecz, co ciekawe niewielu je zauważało. Potwory nagle znikały, inne pojawiały się znikąd, miejsca zmieniały swój wygląd drastycznie i każdy traktował to jakby nie było nic nowym. To spowodowało, że Gaster zaczął tworzyć różne teorie. W tym jedną, niemal idealną. Linie Czasu – każda część historii ma swój własny bieg, istnieją potwory takie same lecz o całkiem innym charakterze czy lekko zmienionym wyglądzie, czasami na różnych liniach czasu nie ma niektórych z nich w ogóle, jakieś fragmenty rzeczy nigdy się nie wydarzyły, a inne potoczyły w inny sposób. Te wszystkie linie czasu, są od siebie odseparowane, ale coś sprawiło, że zaczęły się mieszać, a większość mieszkańców nie jest w stanie tego zauważyć. Jakby ktoś się nimi bawił. Czyż to nie ciekawy moment by to sprawdzić? Chociaż zasypiał już ze zmęczenia, pracował niemal całe 24h, zapijał się kawą i nie wychodził z laboratorium. Zajęło mu to sporo czasu. Ile dokładnie? Kto wie. Czas w końcu nie był dla niego niczym, jeśli ta machina pozwoli mu skakać z jednej linii na drugą. Kto by więc przejmował się czymś tak małym jak czas? Nawet jeśli w rzeczywistości, wcale nie był taki mały, ale cóż poradzić. Zależy w końcu jak na to spojrzeć, może dla niego to było coś małego, skoro był tak bliski zmniejszenia tego pojęcia? Kto wie, kto wie.. W końcu machina była „gotowa”, ale to tylko w przenośni. Wciąż wymagała dostrojenia, wielogodzinnych ustawień, obliczeń, które miałyby sprawić, że zadziała. Machina Czasu… To dość potoczne określenie. Lepiej byłoby to nazywać machiną czasoprzestrzenną. W trakcie tego wszystkiego i w trakcie badania urządzenia szybko doszedł do wniosku, że Linie Czasu umieszczone są w czymś, na wzór pustego pudła, można by to było nazwać próżnią, ale ta z kolei zapada się, jeśli w jej okolicy znajdzie się coś co próżnią nie jest. Ale jakby nie patrzeć, kosmos jest próżnią, a gwiazdy i planety to coś co nią nie jest, a próżnia mimo wszystko w tych przypadkach się nie zapada. Fizyka jest dosyć dziwnym zagadnieniem, trochę nazbyt zagmatwanym w swoich własnych prawach, ale to sprawiało, że naukowiec ją tak kochał. Bo niby wszystkie te prawa i zasady miały swoje idealne zastosowanie i pasowały w każdej sytuacji, ale czasami nie były w stanie wytłumaczyć czegoś tak prostego! Istniało więc wielkie ryzyko przy skakaniu między liniami. W końcu, co jeśli utkniesz między nimi? Co jeśli rozerwą cię w pół, co w sumie oznaczało śmierć? On zdawał się tym nie przejmować. W końcu, bez ryzyka nie ma zabawy, a teraz najbardziej liczyła się zabawa i zaspokojenie ciekawości. Wyjątkowej ciekawości. Konsekwencje? Kto by się ich obawiał. Szczególnie, gdy nie miało się już niczego do stracenia, bo wszystko na czym ci zależało już dawno zostało przysłonięte twoją własną rozpaczą, która nie pozwalała na naprawienie czegokolwiek. Szczególnie, kiedy zostało się tak naprawdę samym. A przynajmniej tak uważało. Gdyby chciał.. Ile razy Sans mógłby mu wybaczyć? Gdyby chciał, ile razy mógłby naprawić wszystko co zrobił? Gdyby tylko szczerze chciał się poprawić… Ale on bał się spróbować, więc brnął dalej w to bagno. Tchórzostwo kiedyś go zgubi. - J-jesteś pewny, że to bezpieczne? – spytał niepewnie Sans, siedzący przed komputerem nadzorującym działanie maszyny. Żadnych niepokojących wieści. Nic co mogłoby przynieść pecha. Wszystkie wskaźniki były w idealnej pozycji. Nic tylko czekać na odpowiedni moment by otworzyć portal. Była godzina 20:50. Interesująca Gastera linia czasu miała zderzyć się z ich linią równo o 21. Obie linie w tym momencie były wyjątkowo stabilne, żadna nie miała zamiaru ingerować w tą drugą. To była bezpieczna decyzja. Naukowiec z podekscytowania nie mógł się wręcz powstrzymać. Jego oczodoły zabłysły barwami. Lodowaty błękit, który gdyby mógł zdolny byłby do zamrożenia jakiś rzeczy. I gorący pomarańcz, rozgrzewał od samego patrzenia. Synalek patrzył na niego przez chwilę jak zaczarowany, widział go pierwszy raz w takim stanie, tak ciekawego, że nie był w stanie powstrzymać się przed ukryciem tego. - Co się gapisz? – warknął. – Wracaj do komputera. Nie możemy się pomylić ani o sekundę! – i wtedy to się stało. Była godzina 20:55. Coś się stało. Wskaźniki zaczęły wariować. Światła na zmianę zapalały się i gasły. Portal się otworzył. Zaczął zasysać wszystko co było w jego zasięgu. Działał jak czarna dziura. - Sans co ty do cholery robisz?! Zamknij go, szybko! - Staram się! Ale komputer nie reaguje! Wszystko, wszystko zwariowało! – krzyczał starając się zrobić cokolwiek. Był w miarę daleko, miał szansę na ucieczkę. Ale nie Gaster, który przez nieuwagę przekroczył linię bezpieczeństwa. Grunt jakby uciekł mu spod nóg. To był ten piękny moment, kiedy dorwała go karma, a czarne łapy rozpaczy ciągnęły w nieznaną otchłań. Nie krzyczał o pomoc. Jakby wiedział co go czeka. Patrzył jedynie na syna, na jego przerażenie. W obliczeniach naukowca był jeden, mały błąd. Pomylił się o zaledwie 5 minut, ale to była tragiczna przepaść w tym momencie. Bez przygotowania, bez niczego. Prawa fizyki zawiodły. Wszystko nagle ucichło. Było ciemno. Spokojnie. Pusto. Odebrał swoje. Utknął w swoim pragnieniu. Utknął w Pustce między czasem. Był zły. Ale na samego siebie. Przez ten jeden moment, jakby wszystkie wspomnienia, wszystko co stracił wróciło. Ostatnie łzy spłynęły po kościach, i zaraz zniknęły, zamazane śmiechem, dławionym przez próżnię, której przecież głos się nie rozchodził. Śmiał się, a nowe pęknięcie pojawiło się na jego czaszce. Ostatni fragment duszy umierał. Po co mu ona. Skoro teraz… I tak już do nikogo nie wróci. Tkwił w tej ciemności. W dziwnej błogości, która go otaczała. Ile czasu minęło? Minuta, dwie? Godzina? Dzień, tydzień.. Może rok? Może więcej? Ta pusta przestrzeń powoli go pochłaniała. Ciało stawało się lekkie, nie było w stanie utrzymać się w kupie. Łączyło się z jego magią, tylko tak mógł utrzymać się przy życiu. Ale czy to było konieczne? Już i tak praktycznie był martwy. Tego nawet chciał, ale ostatecznie… Z jakiegoś powodu nie potrafił się poddać. Tkwił więc tak, jakby czekał na zbawienie. Ale ono nie nadchodziło. I w pewnym sensie go nie chciał. Miał wiele czasu by wszystko przemyśleć. I chociaż zastanawiał się nad wszystkim wyjątkowo długo... Nie był w stanie dojść do czegoś, co można by było nazwać żalem za grzechy. Nie był w stanie czuć tego uczucia. Stał się bezdusznym. Parszywym, nic nie czującym bezdusznym. W pewnym sensie.. Odpowiadało mu to. Ale sprawiało cholerny, okropny ból. 2.- Spoiler:
(Ostrzeżenie od autora - opowiadanie zawiera alternatywną historię i headcanony, nie należy brać na poważnie, jeśli ktoś posiada inne wizje - to tylko fikcja literacka!)
:: Frisk ::
Frisk ściskała mocno nóż. Jej droga znów dobiegła końca. Plamy krwi zdobiły jasną podłogę Judgment Hall, tworzyły jakby główną ścieżkę od jednych drzwi, do drugich z drobnymi strumyczkami płynącymi w stronę wielkich okien, solidnych kolumn i złotych ścian. Była sama, zmęczona, zwyciężona, brudna od krwi i potworzego pyłu. To koniec. Ile razy już to uczyniła? 5? 10? Nie. Robiła to setki razy, jak nie tysiące. To był koniec jej drogi. Za drzwiami stał Asgore i Flowey, obaj czekający na nieubłaganą śmierć z jej rąk. Oh będą chcieli ją powstrzymać, podobnie jak za każdym razem to czynili - i oczywiście tak samo jak zawsze zginą. Pogodziła się już dawno ze swoim losem. To była jeszcze Chara czy może znów... ona sama? Dotknęła drzwi, a jej ciało przeszedł dziwny prąd. Przejmowała nad nim kontrolę? Teraz? W momencie, kiedy wszyscy jej przyjaciele byli martwi? Gdy miała na sobie pył swojej matki, Papyrusa, Undyne, Sansa... Nic jej nie pozostało, jak doprowadzić to do końca. -Nie... Nie mogę... Coś się zmieniło. Miała kontrolę. Na nic nie było za późno! Puściła drzwi, rzuciła nóż na posadzkę i gwałtownie się odwróciła. SAVE, nie... RESET! Głośno oddychała, bardzo szybko nabierała powietrze. Cała drżała. To LOVE? Morderstwa? Nie, nie, zaraz naprawi! Wszystko będzie jak dawniej! Wszyscy znów będą żyli, będzie widzieć ich uśmiechy! Trzęsła się, płakała ale utrzymywała siłę. To LOVE, przygniatało niczym kamienie, KARMA jaką przed chwilą czuła z rąk Sansa. Nie, tego było za dużo dla samej Frisk. Jak mogła, jak mogła, jak mogła! Reset. Szybko. Reset. -Tego szukasz? Podniosła wzrok. Przed nią stała Chara. Coś się zmieniło. To nie był kolejny genocide, w którym zniszczy świat, prawda? Przecież nie czekała na końcu, przybyła do tego przeklętego Holu, ściskając w ręku kryształ resetu. -Masz głupia. Całą historię od początku. Rzuciła świecącą gwiazdą w stronę Frisk. Ta go szybko złapała. Reset. Już. Teraz. Naprawić wszystko.
:: Gaster ::
Pustka. Nic więcej nie było, jedyna czarna materia pochłaniająca wszystko. Rodzinę, pracę, plany, pragnienia, żądze, wszystkie czyny, całe dotychczasowe życie. Mógł je kochać lub nienawidzić, teraz to już nie miało znaczenia. Wszystko się skończyło i zapadło w pustej ciemności. Jakby nigdy nie istniał, jakby nigdy nie posiadał swojego laboratorium, jakby nigdy nie widział małych kościstych rączek swoich synów, A może tak miało być? Miał nigdy nie istnieć? Być wypisanym z czasoprzestrzeni bytem? Teraz na pewno stał się nikim. Bez uczuć, bez emocji, bez przyszłości, planów, marzeń, nadziei, radości, smutku, przyszłości. Nikim uwięzionym w pustce.
:: Sans & Papyrus ::
Było zimno, rozpaczliwie zimno. Snowdin znajdowało się daleko od domu. Nie, to już nie było ich miejsce - musieli opuścić Nowy Dom, stracili tam wszystko, co posiadali. Zostali sami na tym świecie - bez rodziny, przyjaciół, kogokolwiek, kto by się nimi zajął. Sans mocniej ścisnął łapkę małego braciszka. Nie, nie mógł się poddawać. Był ostatnią istotą, którą posiadał Papyrus. Jego życie w całości leżało w tych małych, kościstych Sansowych rączkach. -Bracie... zimno... W Nowym Domu było o wiele cieplej niż w ośnieżonym Snowdin. Sans z uśmiechem naciągnął futrzany kaptur na głowę brata. Początki zawsze będą ciężkie. Dadzą jednak radę, muszą. -Przywykniesz do śniegu i zimna. Miesiąc i będziesz biegać bez czapki bracie. Miesiąc? Dla Sansa nierealnym było spędzić w tym miejscu nawet tydzień. Wciąż w głowie miał swój prawdziwy dom. Nie, swój BYŁY prawdziwy dom. Stracili wszystko, a teraz nagle musieli zaczynać od nowa. Byli jeszcze dziećmi, powinni bawić się z innymi w berka i chowanego. Sans nie był na to gotowy - odpowiedzialność? Nie tylko za siebie, również za drugą istotę, maleńkiego braciszka. Czy los go wystarczająco nie pokarał ojcem? Eksperymentami? Znęcaniem się psychicznym i fizycznym? Czy tak mało poświęcał się dla brata? Czy za mało go bronił? A potem jego prośby zostały wysłuchane. Ich ojciec zniknął. Najskrytsze marzenie zmieniło się w jeden z najgorszych snów. Zostali sami na środku tego okrutnego świata. Niby król i królowa dali im możliwość opieki ale to nie mogło być coś, na co by przystali. Musieli stamtąd uciec. Sans musiał, na wypadek, gdyby oprawca powrócił. Zresztą to nie było miejsce dla jego brata. Trzeba zacząć od nowa, z czystą kartą. Jak on sobie poradzi? Był tylko małym szkieletem. -Bracie... Papyrus znów coś chciał. Sans wziął się w garść ukrywając lęki pod szerokim uśmiechem. Spojrzał na młodego. Myślał, że znowu będzie marudzić, że zimno, nóżki bolą lub pytać się kiedy dojdą na miejsce. Tym razem jednak ujrzał puste oczodoły z których lały się łzy. Zawiedzioną, przestraszoną minę małego braciszka. Tak bardzo się bał, tak bardzo cierpiał, a on nie mógł nic z tym zrobić. Uśmiech zszedł z jego czaszki. -Pap.. Co się dzieje? Przystanął i kucnął przed bratem. Na chwilę odłożył ich osobiste rzeczy na śnieg i mocno przytulił Papyrusa. -Ojciec... nie żyje? -Nie. Młodszy z braci nie mógł wiedzieć, jaki był naprawdę ich "tatuś". Nie mógł nic podejrzewać, był taki malutki, niewinny.. Widział tylko ojca, kogoś, kogo może kochać, do kogo wyciągać małe kościste rączki, uśmiechać się za każdym razem, gdy ten wracał z laboratorium. A teraz to wszystko zniknęło. Pap nie wiedział dlaczego. -Wróci kiedyś? -Papi.. Odtąd będziemy tylko we dwójkę, dobrze? My sami.. N-Najlepsze szkielety w jaskini, tak? Papyrus nadal jednak nie wyglądał na przekonanego. Załkał cicho i wczepił się w ubranie starszego brata. Sans czuł ten lęk i smutek. Gdyby mógł, to przychyliłby mu nawet nieba, do którego jakimś cudem przekopałby się przez barierę. Był jednak tylko Sansem - młodym szkieletem, sierotą z Nowego Domu. Nie mógł dać bratu nic, poza swoim uściskiem. Teraz naprawdę poczuł się nikim, istotą z której los sobie tak okrutnie drwił. Nadal był jeszcze dzieckiem, nikt nie mógł go na to przygotować. A jeśli wszystko zniszczy? A jeśli doprowadzi do czegoś złego? Pogrąży życie swoje i brata? Czy to jego wina? Bo modlił się tyle lat o śmierć własnego ojca? Bo złorzeczył mu? Powinno się kochać rodziców, to prawda... jednak jego ojciec był kimś innym, kimś, komu należała się śmierć i zaprzepaszczenie! Czy jednak powinien tak myśleć? Popełnił grzech, okrutny grzech, stanął przeciw swojej rodzinie. A teraz wszystko mu odebrano i na jego barki zrzucono odpowiedzialność. Jakby los powiedział mu wprost - nie doceniał swej najgorszej rodziny, to teraz sam będzie musiał stworzyć własną. Dorosnąć. Po jego kościstych policzkach spływały łzy. Dlaczego świat stał się tak okrutny? Nie czuł się na siłach. Wiedział, że zawalił, że wszystko zepsuł, a jeśli nie to na pewno zniszczy w przyszłości. -Przepraszam Pap...
:: Undyne ::
-Mamo!? Tato? Płomienie rozprzestrzeniały się w zawrotnym tempie. Czerwone i złote ogniki wirowały wokół siebie w destrukcyjnym tańcu pochłaniając wszystko, co dotykały na swej drodze. Żywych głównie, dogorywających, umarli i tak już przemienili się w szary pył. Zapach palonej skóry i kości mieszał się z duszącym dymem, gdzieś spod tego wszystkiego wydobywał się odór krwi, randomowe zapachy życia codziennego.. Przecież tutaj jeszcze przed chwilą był normalny dzień. Potwory krzątały się jak zawsze, nie myśląc o tym, że nadejdzie apokalipsa, że nie wrócą już do swoich dzieci, mężów, żon, matek, ojców, braci i sióstr. Zostaną pogrzebani pod morzem ruin, gruzu, krwi, broni i ognia. Tak wyglądał chaos? Część osób twierdzi, że koniec wszystkiego jest cichy. Tutaj jedna zakończyło się tak wiele żywotów, a mimo to hałas wbijał się głęboko w umysły. Krzyki i płacze, dorośli, dzieci, nawoływania matek i ojców, rozpaczliwie łkania małych potworów szukających rodziny. Huk i hałas z ciągle przewracających się rumowisk. Mała dziewczynka siedziała po środku tego końca świata płacząc rzewnie. Była sama. Wokół biegały różne stwory, część uciekała przed przeznaczeniem, część szukała bliskich. Cóż, młodej nikt nie szukał. -Mamo..? Tato? Po błękitnych łuskach spływało coraz więcej łez. Ile ona mogła mieć lat? 4? Może 5. Nie wiedziała co się dzieje, chciała tylko aby nagle pojawili się jej rodzice, mówiąc, że zaraz stąd pójdą, że to wszystko tylko taka dziwna zabawa, że ich dom dalej stoi, nic się nie stało. Nikt jednak nie przychodził. Było ciepło, czuła, że pieką ją łuski. Nie, jej gatunek nie powinien przebywać blisko gorąca, zwłaszcza rozprzestrzeniającego się ognia. Gdzie miała jednak iść? Prosić o pomoc? -P-Przepraszam... -Spróbowała wstać, zwrócić na siebie uwagę jednego z krzątających się obok niej potworów. Był chaos, każdy myślał o sobie i bliskich, kogo obchodziła zagubiona rybia dziewczynka? -Proszę pana! Proszę pana..! -Złapała za nadpalone ubranie jednego z przebiegających mężczyzn -Niech pan mnie zabierze, błagam..! Błagam, ja nie chcę umierać.. Ja jestem.. J-ja..! Trzęsła się niemiłosiernie, ale wiedziała, że jeśli nie przekona mężczyzny przed sobą straci ostatnią szansę. Wszyscy, którzy jeszcze przed kilkoma minutami byli przy niej teraz zniknęli, rozpadli się po śmierci. A ona? Ratowana ostatkiem sił ledwo zdołała uciec. -Przykro mi dziewczynko. Padła znów na kolana. Schowała twarzyczkę i rybie uszka pod rękoma. Czerwone włosy łagodnie otaczały jej głowę - były sklejone krwią, potem oraz pyłem, lepiły się i pełno na nich było kołtunów. A potem nastała cisza. Nie pamiętała ile tak tkwiła - godzinę, dwie? Kilka godzin? Wydaje się, że w międzyczasie usnęła, zbyt przemęczona. A teraz już było tak pusto... i jasno. Zniknął morderczy ogień, nikt nie krzyczał, wszystko pokrywał jasny kurz i szary proch gdzieniegdzie mieszany z krwią. Spojrzała na swoje ręce - błękitne łuski ledwo przebijały się spod gruzowego opadu. -Jesteś tutaj sama? Usłyszała głos, jednak nic więcej prócz jasnego pyłu i zamglonych sylwetek dostrzec nie mogła. Zdawało jej się, że potwór przed nią był bardzo... duży. Próbowała coś powiedzieć, ale jej organizm był ususzony, ledwo mogła oddychać, a co dopiero wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Podniosła ciężko rękę wyciągając ją w stronę obcego. -Nic się nie martw, zajmę się Tobą. Miał ciepły głos. Donośny i majestatyczny, ale ciepły. Poczuła się wzięta na ręce, przykryta jakimś kawałkiem materiału. Złapała się mocno miękkiego futerka i znów przymknęła oczy. Było tak ciepło, sucho... Wszystko ją parzyło, każda łuska na ciele. Gdzieś z boku niej toczyła się rozmowa, najwyraźniej jej ratownik rozmawiał z kimś innym. -Królu? Znalazłeś coś? -Dziecko.. Ciszej, chyba znów zasnęło. -Nie jesteśmy w stanie stwierdzić ilu zmarło... -Liczmy, że wszyscy, których nie odnajdziecie.
:: Chara ::
Nie miała nikogo na tym świecie. Czasami myślała, że cała nienawiść ludzka skierowała się przeciw niej. Zostawiona na pastwę losu, bez opieki, bez bliskich. Porzucona? Tak, to dobre określenie - lepiej dla świata by było, gdyby zginęła gdzieś w rowie z głodu albo zabiła się próbując przeżyć. Ona jednak przetrwała, wychowana w nienawiści do tej ziemi i każdej istoty po niej stąpającej. Taka była jej dusza, tym właśnie była - małą dziewczynką którą skalano brudnymi emocjami, w której zaszczepiono zło, której odebrano to, co dawało jej radość z życia i wszelkie ludzkie emocje. Czy zawsze taka była? Nie pamiętała. Może kiedyś się uśmiechała? Radośnie spędzała czas z innymi, miała plany, cele, marzenia? Kto mógłby być tak okrutny, że jej to odebrał? Los? Jakaś boska siła? Sama oddała życie w imię jakiejś wyższej idei? Nie, nic nie dostała w zamian oprócz nienawiści. -Braciszku... Dostała szansę aby kochać i być kochaną. Straciła ją. Nie, to złe słowo. Zepsuła ją, własnymi rękoma. W imię czego? Wyższej idei? Utopii? Dystopii? Miała najbliższe sobie osoby, kochającą matkę, czułego ojca, "najcudowniejszego" brata na świecie. Zdradziła ich, odebrała całe szczęście z ich życia. Rozpoczęła ciąg niekończącej się tragedii. Umarła w spokoju, trzymana za ręce przez przybraną rodzinę.
:: Asgore & Toriel ::
-Asriel? Chara? -Królowa cała we łzach zaglądała do kolejnych pomieszczeń. -Dzieci, proszę! Asriel, synku.. Ch-Chara.. Córeczko... Nie, to nie mogła być prawda. Obydwoje zniknęli. Przecież jej przybrana córka była chora, zbyt ciężko chora aby przetrwać kolejny dzień. W jej głowie było setki myśli... To nie powinno tak wyglądać, powinni być razem, całą rodziną, pilnować aby dziewczynka zaznała wiecznego spokoju, odeszła w ciszy i poczuciu bycia kochanym przez adopcyjną rodzinę. Otwarła drzwi do sali tronowej. Tyłem do niej stał jej mąż. Więc to tutaj powinna od razu się skierować. -Asgore? Uczyniła kilka kroków, aby się z nim zrównać. Mąż szybko jednak ręką ją zatrzymał, milcząc. Teraz obydwoje to czuli - ktoś naruszył barierę, przekroczył ją i trafił na Powierzchnię. To nie mogło nic dobrego zwiastować, nie w momencie, gdy doskonale obaj wiedzieli, że zmarło ludzkie dziecko, z duszą która pozwoliłaby wyjść z tej klatki. W dodatku do tego zaginął też ich jedyny syn. Królowa tak bardzo pragnęła się zapytać, czy to możliwe. Znała jednak odpowiedź, więc tylko zasłoniła nos łapami próbując nie płakać. Może wróci, może będzie wszystko dobrze? Jej mąż jednak milczał bez emocji. Chyba nigdy go takiego nie widziała - zawsze był albo wesoły albo przygnębiony. Bywał też zirytowany, gotowy do walki, rozmarzony, zagubiony, szczęśliwy... nigdy jednak nie miał takiej pustki w sobie. Wiatr zaszeleścił, a na złote kwiaty spadły krople krwi. -A-Asriel! Toriel nawet nie czekała na męża. Zapłakana pobiegła do syna. Młody książę wyglądał zupełnie inaczej - wchłonął duszę ludzkiego dziecka, zmienił się. Wciąż to jednak był ten sam ich syn, którego nawet w takiej formie mogli poznać. Na rękach trzymał zwłoki przybranej siostry. Upadł na kolana i położył dziewczynę wśród kwiatów, samemu podbierając się następnie rękoma. Jego matka zaraz uklękła obok i objęła syna. Ojciec jedynie podszedł, jakby chciał wyciągnąć do niego rękę ale w przeciwieństwie do Toriel bał się uszkodzić zranione dziecko. -Mamo? Tato..? Nikt mu jednak nie odpowiedział. Asgore ostatecznie pochylił się do niego i położył rękę na książęcej głowie. Toriel zaś cały czas płakała, przytulając syna. Jej magia stała się przekleństwem. Te rany, obrażenia... Nawet z największą mocą nie była w stanie już nic zrobić. Los Asriela był przesądzony, ostatnie minuty krótkiego życia mijały nieubłaganie. -W-Wybaczcie.. wybaczcie mi... Książę tylko wyszeptał. Przestał już czuć ból - matka pozbawiła go czucia, zrobiła wszystko, co mogła, ograniczając cierpienie w obliczu nadchodzącej śmierci. Nic więcej nie dało się zrobić - mogli tylko trwać przy synu aż do jego końca. -J-Ja... K-Kocham Was. Wszyscy płakali - o ile Toriel i Asriel wylewali litry łez ze smutku, tak Asgore po prostu ukazywał swój smutek spokojnie cieknącymi po policzkach kroplami. Już nikt nie śmiał się odezwać, tkwili razem, ostatnie chwile jako rodzina. Ciało księcia zaczęło się rozpadać, rozsypując szary pył na ręce matki i złote kwiaty. To był już koniec, stała się jedna z największych strat dla królestwa - sądny dzień wręcz. Tak oto z tego świata zeszła dwójka ukochanych dzieci pary rządzącej. Biała dusza Asriela zabłysła jeszcze przed oczami rodziców. Odwrócone serce wisiało tak chwilę nim nie rozpadło się posypując na złote kwiaty jasny proszek.
:: Asriel/Flowey ::
Nie czuł niczego. Tak wyglądała śmierć? Ciemność zalała mu oczy. Oddał się temu. Teraz po prostu przestanie istnieć na wieki, tak? To koniec. Pusty, smutny koniec. Jego istnienie nic nie przyniosło prócz cierpienia. Śmierć jaką poniósł poszła na marne - był tego świadom. -Asriel? Proszę, proszę niech się uda... Asriel przepraszam Chciał otworzyć oczy jednak jedyne co ujrzał to rozmazany obraz mieszanki czerni, szarości i ciemnego granatu. Było ciemno i zimno. Ktoś jednak zdawał się przy nim być. -Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Dziewczęcy, lekko zniekształcony głos cały czas mu towarzyszył. Czy ona płakała? Na pewno się spieszyła. Chciał się odezwać ale nie czuł ust. Nic nie czuł - głowy, łap, nóg, ciała. A potem znów zapadła ciemność. -Co jest...? To nie był jego głos. To był jakiś zmutowany skrzek. Otworzył oczy, nadal z uczuciem braku fizycznego ciała, jakby unosił się w powietrzu. Teraz już było jasno - złoto uderzyło go od pierwszej chwili. Czy to była sala tronowa? Wydawała się większa. On żył? Jakim cudem? Spojrzał na dół. Nie był już sobą, stał się jakimś śmiesznym bytem. Czy to były płatki? Listki? Czy on był kwiatkiem? Cóż to za chore zrządzenie losu? Chciał płakać, krzyczeć.. coś go jednak powstrzymało. Nienawiść, zło. Świadomość bycia bezdusznym. Przecież już nie jest tym, kim był - przestał wieść żywot jako słodki król pary królewskiej. Już nigdy nie będzie mógł biegać po korytarzach zamku, bawić się z ojcem, jeść matczyne wypieki! Nigdy nie poczuje ciepła ich pocałunków na dobranoc, ich uścisków, czułości rodzicielskich. Stracił wszystko... na marne. Usłyszał szum, ktoś nadchodził? Schował imitację twarzy za liśćmi, tylko nieznacznie wyglądając zza nich, aby wiedzieć co wokół się dzieje. Czy to był jego ojciec? I matka? -Wiem, że jesteś roztrzęsiona ale... -Nie, musimy ją pochować. N-Nie mogę syna to pozwól mi chociaż ją... Dopiero teraz zauważył małe ludzkie ciało spoczywające na rękach matki. Chara? Więc tak to się skończyło... obydwoje oddali swoje życie i zniszczyli spokój oraz radość w Podziemiu.
:: Alphys ::
-Nie.. Proszę... nie... Bezkształtna biała masa zlepionych potworów wiła się na środku pomieszczenia. Zdawały się płakać, krzyczeć, prosić o pomoc - nie były w stanie jednak wydać z siebie żadnego konkretnego dźwięku. Co ona uczyniła? Czy zawsze tak się kończy zabawa w boga? Alphys cała drżała. To nie tak miało się skończyć! Znów coś zawaliła? Znów zepsuła? -N-Naprawię was! W-Wszystko będzie dobrze! Cofnęła się o krok przerażona. Nie, NIC nie będzie dobrze! Nie wiedziała jak to naprawić, nie była świadoma skutków jakie wywoła, nie była nawet na nie przygotowana! -P-Przepraszam... I na co były im teraz jej przeprosiny? Zniszczyła ich, odebrała im wszystko, co miały. Nie, więcej - zaprzepaściła ich marzenia i pragnienia. Żeby tylko.. Zniszczyła ich rodziny. Już nigdy nie ujrzą swoich mężów, żon, dzieci, przyjaciół. Trzeba będzie to ukryć. Zabić? Nie, jak mogłaby zabić cokolwiek? Cokolwiek? Czemu już myślała o nich jak o przedmiocie!? To były żywe istoty, potworze stworzenia, w których jeszcze mogły gnieździć się uczucia, emocje.. może nawet i dusza? -Przepraszam, przepraszam...! Znów wykrzyczała zanosząc się płaczem. Zabiją ją? Zemszczą się za to, co im uczyniła? Biała maź podsunęła się do jej łapy delikatnie się o nią ocierając. W pierwszej chwili Alphys cofnęła rękę bojąc się czy i jej nie dotknie tajemnicze działanie. Wszystko wydawało się jednak już na nią nie wpływać. Znów dotknęła bezkształtnego potwora przypominającego psa. -Już... Przepraszam... Znajdę sposób, aby cię naprawić... Obiecuje. Nie była Sansem. On miał powody aby swoje łamać - jej obietnice zostały rzucone na wiatr. Nie tylko psie potwory zdawały się zamienić w dziwny twór, inni też skończyli jako bezkształtne zlepki. Nie mogła im pomóc. Z płaczem zamykała drzwi zamykając ich jak w klatce, na zawsze w piwnicy, z daleka od świata i wszystkich bliskich. Czuła się jakby chowała ich już za życia. -Przepraszam...
:: Potwory ::
Frisk otworzyła lekko oczy. Nad jej głową rozciągało się sklepienie kwiecistej jaskini. Znów leżała na łące pełnej złotych kwiatów. Podniosła się szybko, nie udało się? Potwory nadal są w Podziemiu? Przecież.. A może tak było lepiej? Życie na powierzchni wszystkim, którzy ją znali przynosiło tylko cierpienie. Przed nią wyrósł nagle delikatny kwiatek. Rozsunął jasnozielone listki i odsłonił różowe płatki aby ukazać uśmiechnięty pyszczek na złotym pyłku. -Howdy! Jestem Flowey. Flowey the Flower! Kwiat przedstawił się jej. Czy się nie udało? Nie, nie, był inny, różowy, delikatny... Co znowu namieszała? -Flowey! Flowey, znalazłeś kogoś? Do jaskini nagle wpadła dwójka dzieci, raczej bardzo dobrze znanych samej Frisk. Asriel szybko kucnął przy Floweyu i tknął jego różowe płatki łapką, a Chara spojrzała z szerokim uśmiechem na nowego człowieka. -O-Oh, nie zamęczył cię gadaniem? Mimo wszystko to Asriel jako pierwszy się odezwał. Ale jak on mógł istnieć? Na raz? Z Floweyem? I jeszcze Chara? Nie, wszystko wyglądało inaczej - było cukierkowe, każdy był uśmiechnięty, zadbany, wydawali się radośni. -T-Tak naprawdę bardzo często nam ucieka! -...Flowey jest naszym przyjacielem! -I kwiatkiem! -Jak widać główny-zły-normalnej-lini-czasowej przybrał postać całkiem przyjemnego stworzenia. -Ale też głównie potworem. Mieszkam w ruinach! A ta dwójka często tutaj spaceruje porozmawiać ze mną i się pobawić. Udało się? Świat, w którym wreszcie nikt nie zaznał smutku? Frisk uświadomiła sobie jedno - nie naprawiała świata, nie sprowadzała na niego prawdziwego szczęśliwego zakończenia, cierpienie nie spadało na Podziemie w momencie jej przybycia i rozpoczęcia genocide, ono istniało już dużo wcześniej i dotykało każdego z jej przyjaciół, po kolei. A gdyby tak je usunąć? Gdyby wymazać wszystkie nieszczęścia? Wtedy, w Judgment Hall, trzymając kryształ RESETU od Chary poczuła, że może coś zmienić - jakby dostała możliwość spełnienia życzenia. "Chcę świat, w którym nie będą nigdy cierpieć." Szeptała? Myślała o tym? Sama już nie pamiętała jak tego dokonała, ale zdaje się, że się udało! Asriel żył, Chara również, Flowey zdawał się być zwykłym potworem. -H-Hej, może pójdziesz z nami do mamy i taty!? -Książę szybko wyrwał Frisk z rozmyślania machając jej łapą przed nosem -Wszyscy tutaj KOCHAJĄ ludzi! Chodź, musisz tyle zobaczyć! Asriel zaśmiał się tylko i pobiegł w stronę wyjścia z jaskini, gdzie również teleportował się Flowey. -Wszystko się udało... Frisk szepnęła pod nosem, Chara jednak mimo tego zdołała ją usłyszeć. -Wiesz, tak naprawdę to najbardziej smutne stworzenia jakie znam. -Wydają się być szczęśliwi! -I wszyscy żyją! Nie stało się nic złego! Frisk spojrzała zaskoczona na swoją ludzką towarzyszkę -Jak mogą być nieszczęśliwi? -Wyglądają na szczęśliwych... ale tak naprawdę są puści w środku, uwierz mi. -Dziewczynka westchnęła smutno i wyciągnęła rękę w stronę Frisk -No chodź, tu jest całkiem przyjemnie, zobaczysz.. o wiele lepiej niż na powierzchni! Zepsuła coś? Odebrała nieszczęścia jakie spadły na Podziemie - czy jednak tym samym zniszczyła im szczęście? Nie mieli porównania, w końcu nic złego nie stało się w ich życiach... Nie mogli więc cieszyć się tym, co dobre. -Chara..? Druga z dziewczynek zamrugała zdziwiona. -Skąd znasz moje im..? -Nie ważne. Zostaw mnie, muszę coś zrobić. Odwróciła się napięcie. Asriel i Flowey chcący już iść zdawali się coś krzyczeć do dziewczynek. Chara też próbowała do niej się odezwać, Frisk jednak zostawiła ich samych. Wyciągnęła z kieszeni kryształ resetu. Musi przywrócić wszystko do normy, znów kazać im cierpieć. Spojrzała ostatni raz na Charę, Floweya i Asriela. Naprawdę trzeba posunąć się do tego kroku i sprowadzić znów świat w którym są martwi lub bezduszni? A co z innymi? Ma teraz zniszczyć ich radosne życia? Nie, przecież nie byli szczęśliwi, raczej puści i zamknięci w iluzji. Czyli musi kazać wszystkim cierpieć aby otrzymać najbardziej szczęśliwe zakończenie - to, które uczyniła już tysiące razy, to gdzie zostawia Asriela, gdzie Chara nadal w każdej chwili może przejąć kontrolę, gdzie ona dalej ma możliwość zniszczenia wszystkiego w jednej chwili. -Przepraszam Was.. Wyszeptała i znów to zrobiła, resetując wszystko do samego początku.
| |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 13, 2016 8:23 am | |
| Ciąg dalszy 3.- Spoiler:
Pamiętniki Dr. Gastera
Lata w świecie potworów, zgodnie z prawe, liczone są od pierwszego stycznia roku pierwszego, czyli dnia zesłania nas pod ziemię. Tak samo liczone są też w tym pamiętniku
Pierwszy grudnia roku trzeciego
Ten dzień zapowiadał się przepięknie. Staliśmy wszyscy w katedrze, czekając na Królewską Rodzinę. Budynek był zbudowany przepięknie. Na każdej ścianie ustawiony został przynajmniej jeden witraż. Katedra została postawiona na planie prostokąta, do którego dodano kilka innych prostokątów i kwadratów. Z tyłu budynku zbudowano wielką wieżę, z naprawdę głośnym dzwonem na szczycie. Drewniany dach kościoła był spadzisty, a także wyposażony w ornamenty, przypominające kolce. Kościół miał także dwie nawy boczne, w których postawiono malutki cmentarz – wielkie trumny wbudowane były wielkie trumny poległych w czasie wojny potworów. Wszystkie były puste, nie licząc po nas pyłu. Nagle przez drzwi frontowe wszedł Król Potworów, razem ze swoją małżonką. Władca ubrany był w swoją naklepszą szatę, a także szeroką, spiętą złotymi klamrami pelerynę. W rękach niósł swój wielki czerwony trójząb.Jego żona, Toriel, również nosiła szatę. Oprócz tupowego Dreemuurowego fioletu nosiła z przosu i z tyłu jasnoniebieski pionowy i szeroki pas materiału. Na rękach koza niosła malutką kózkę. Synuś pary królewskiej ubrany był w krótkie, czarne spodenki, a także koszulkę z Runą Delty. Malec skończył zaledwie 1 rok. Do mównicy podszedł dość stary żółw. Jego zielona skóra była naprawdę wysuszona. Jego brązowa, długa broda zaczynała lekko siwieć. Mimo to poruszał się wyjątkowo żwawo. - Królu, królowo – powiedział Gerson – Co was sprowadza do katedry ? - Gersonie. Dawny bohaterze podziemia i Kapłanie Przodków. My prosimy Przodków o błogosławieństwo dla naszego syna. – poprosiła Toriel - To dla mnie będzie wielki zaszczyt – odpowiedział Gerson Gerson dotknął ręką czoła malca. Uśmiechnął się do dzieciaka, a następnie odezwał się do wszystkich. - Korzystając z prawa, którym obdarzyli mnie Przodkowie, ja błogosławię ciebie, Asrielu. Niech wyrośnie na potężnego i silnego Księcia – powiedział Gerson cofnął rękę z czoła dziecka. Spojrzał na zebranych ludzi i kiwnął głową. Następnie odszedł i usiadł na pobliskim krześle Wszyscy zaczęli krzyczeć i ściskać ręce parze królewskiej. Wielu chciało także zobaczyć małego Asriela. Ja jednak stałem z boku, uśmiechając się lekko.
Dwudziesty marca roku piątego
- ZNOWU ! – wrzasnąłem, kopiąc w komputer. Jak zawsze w moim labolatorium, miałem na sobie biały sweter, czarne spodnie oraz długi, biały kitel. Zresztą, jako królewski naukowiec, nie mogłem założyć nic innego. Pomieszczenie w którym się znajdowałem, nie było szczególne. Złożony z białych płyt pokój, pełny półek z ksiązkami to typowe miejsce w labolatorium. Na jego środku stało biurko, na którym ustawiono fiolki z wieloma dziwnymi płytami. Za nimi stała aparatura, która służyła do ich mieszania. Były to pojemniki na płyny, połączone ze sobą oraz z fiolkami wielką ilością gumowych rur. Obok, kolejnym biurku stał wielki Superkomputer, o mocy obliczeniowej równej wszystkim komputerom w Podziemiu pomnożonej przez tysiąc.Ekran wciąż wyświetlał komunikat o błędzie. Za sprzętem, na białej podłodze, stała niewysoka, sześciokątna podstawka. Przed momentem na chwilkę nad podstawką pojawiła się zółta kula energii, niestety, zaraz potem zgasła. I to właśnie zgaśnięcie było powodem mojego wkurzenia. Usiadłem ponownie przed komputerem.Zacząłem znów wpisywać dane do programu, lecz energia nadal nie chciała się przekonwertować. Nie rozumiałem tego, bo przecież jej czystej formy było aż w nadmiarze. Nagle komputer się zawiesił. To było już za wiele. Z wielką siłą odrzuciłem krzesło i wstałem ostro. Siedzisko narobiło masę hałasu, a przy okazji samo się rozwaliło.Wyszedłem z pokoju i skierowałem się w stronę pomieszczeń mieszkalnych i wszedłem do własnego salonu. Salom był dużym pomieszczeniem, zupełnie jednak innym niż wszystkie miejsca w labolatorium.ściany nie zostały pokryte białymi płytami. Zamiast tego pomalowano je na kolor żółty, który rozświetlał pokój i zmieniał go w radosne miejsce. Przy jednej ze ścian stała kanapa, a przed nią ogromna ława. Na przeciwko ustawiono wielki telewizor plazmowy. Oprócz tego na końcu pokoju stała klatka z zielono-czerwonymi papugami. Nad nią wisiało zdjęcie moje razem z dwoma małymi szkieletami. Jeden z nich ubrany był niebieską kurtkę z kapturem, białą bluzkę i czarne spodnie, drugi w białą koszulkę, czarne spodnie i szalik. - nigdy nie zapomnę. Sans... Papyrus... Nigdy was nie opuszczę – powiedziałem, dotykając ręką obrazu. Zaraz potem rzuciłem się na kanapę całym moim ciałem z wielkim hukiem. Cudowne to było uczucie. Postanowiłem zrobić najlepszą rzecz, jaką w tym momencie mogłem zrobić – upić się do granic możliwości. Nalałem whisky do szklanki i zacząłem pić. Jedna, dwie, trzy... Powoli traciłem kontakt z rzeczywistością. Jak zawsze gdy się upiję.
Szósty czerwca roku dziewiątego
Moim zadaniem dzisiaj było poinformować króla o wynikach.W przeciwieństwie do kilku poprzednich Audiencji, tej się nie bałem.co więcej, byłem pewien, że król nawet mnie pochwali. W końcu bowiem udało mi się ukończyć RDZEŃ. Po miesiącach pracy wszystkie generatory zostały stworzone, a właśnie dzisiaj robotnicy skończyli budowanie miejsca, w którym miałem schować to wielkie źródło energii. Ścieżki, pomieszcznia, kable. Wszystko ukończone. Zacząłem ubierać swoją najlepszą marynarkę, a także czarne spodnie. Ubrałem też moje najlepsze buty i stanąłem przed wyjściem z domu. Droga przez Gorące Ziemie oraz krainę Snowdin trwała troszkę długo. Naprawdę nie lubiłem tych audiencji u króla. Szczególnie dlatego, że trzeba było przejść przez całe podziemie, aby dotrzeć do królewskiego domu. Tym razem jednak postanowiłem skorzystać z usług przewoźnika, tylko po to, by nadrobić czas i nie przeprawiać się przez mokre i wilgotne wodospady. Naprawdę, nie nawidzę się moczyć w tamtym miejscu. Przewoźnik, jedyny w całym podziemiu, ubrany był w długą, fioletową pelerynę, a także fioletowy kaptur, którego nie ściągał nigdy. - Witaj – powiedziałem – Chciałbym, byś przetransportował mnie do Snowdin Przewoźnik wciąż patrzył na mnie wzrokiem mówiącym, że o czymś zapomniałem. Ja jednak wiedziałem, o co chodzi. Wyciągnąłem portfel i zapłaciłem 10 funtów owej tajemniczej postaci. Po otrzymaniu zapłaty, tajemnicza osoba odsunęła się, bym mógł wejść do łodzi. Gdy byłem już w środku, postać obróciła się w stronę celu podróży, wzięła wiosło i zaczęła odpychać nim wodę. Płynęliśmy dość powoli, podziwiając jaskinię, w której się znajdowaliśmy. Ze szczytu jaskini kapała bardzo zimna woda. Sama rzeka nie płynęła, jakby nie miała źródła. Co ciekawe, była ona naprawdę czysta. Po dwudziestu minutach przewoźnik w końcu zacumował w przystani Snowdin. Podziękowałem mu, a następnie ruszyłem w stronę miasta. Snowdin było małą mieścinką na środku lodowego pustkowia. Było tu zaledwie kilka domów, gospoda, sklep, bibloteka... Książkowa definicja sielanki. Jednak nie miałem czasu na dłuższe zabawienie tutaj. Nawet nie poszedłem do Grillby’ego na drinka, co zawsze robię, gdy tu jestem. Zamiast tego szybkim krokiem ruszyłem w stronę Domu. Po dłuższej wędrówce przez śnieg, która wcale nie była łatwa, w końcu dotarłem do wielkich fioletowych wrót, niczym bramy. Przeszedłem przez drzwi. Moim oczom ukazał się długi korytarz. Nie wzlekając szybkim krokiem ruszyłem dalej. Aż w końcu napotkałem kolejne drzwi.Zapukałem. - Już idę – miły głos rozległ się ze środka Po kilku minutach w drzwiach ukazała się królowa. Koza ubrana była w domowy strój, choć mimo to nosiła na sobie koszulkę z Runą Delty. - Witaj, doktorze. Król już na ciebie czeka – powiedziała Koza wpuściła mnie do środka i zaprowadziła pod biuro Króla. Weszłem do środka. Pokój był naprawdę duży. Na środku stało wielke biórko, a za nim potężne krzesło. Z tyłu stała szafa, a także wieszak. Król,wciąż z peleryną na ramionach, stał przede mną. - Gaster, oczekiwałem cię. Jakie masz dla nas wieści ? – zapytał Władca - Królu. RDZEŃ został ukończony.Za 2 dni wasz dom będzie ukończony. A za tydzień wykonamy NOWY DOM oraz Zamek Królewski – powiedziałem. - Gasterze. Mam jeszcze jedną prośbę. Czy mógłbyś sprawdzić kwiaty, które rosną w Jaskinii Upadłych ? - oczywiście.- powiedziałem i ukłoniłem się. Od razu po wyjściu skierowałem się w stronę jaskinii z kwiatami. Droga tam prowadziła przez całem ruiny. Wokół chowały się jakieś tutejsze potwory. One się chyba mnie bały. Po kilku minutach doszedłem na miejsce. Jaskinia była taka jak zawsze. Miejsce, które było początkiem naszej wyprawy w podziemiu. Wielka dziura na szczycie wysokiej jaskinii. Jedyne, co było dziwne to kwiaty na ziemii. No i te dzieci. Przy kwiatach bawiła się dwójka dzieciaków. Jednym z nich był książe Asriel. Ubrany był w czarne spodnie, zieloną koszulkę z trzeba żółtymi paskami. Obok niego siedziała dziewczynka. Był to człowiek, co mnie zdziwiło. Miała na sobie sweterek zielony z jednym żółtym paskiem, a także kurtkę z kapturem i runą delty. Ręce schowała w kieszeni. - „Czyli potwory mają rację. Rodzina królewska zaadoptowała dziecko ludzkie” – pomyślałem Poprosiłem dzieciaki, by na chwilę odeszły i zająłem się badaniem kwiatów.
Ósmy sierpnia roku dziewiątego
Dzisiejszy dzień jest zupełnie inny, niż wszystkie do tej pory. W końcu mogłem oderwać się od tej durnej pracy, którą mi zadano. A dokładniej, od kolejnych prac naukowych dla Króla. Nowe dzoeci władcy zajmowały cały czas pary królewskiej. Mimo, że mieszkali nad RDZENIEM, nigdy nie zjeżdżali na dół. A co za tym idzie, na całe szczęście,nie zadawali mi nowych prac pokroju RDZENIA, ani nie sprawdzali, czy się nie lenię. A ja nie chciałem się jeszcze zabierać za żaden projekt naukowy. Jeszcze nie teraz. Jednak nie miałem żadnej pracy. A to oznaczało, że miałem czas dla innych osób. A tymi osobami była pozostała mi rodzina – starszy Sans i malutki Papyrus. Moje dzieci, którym nie poświęcam tyle chwil, ile powienienem. Postanowiłem jednka dzisiaj się z nimi pobawić. Po kilku mnutach wstałem z fotela i wybrałem się do łazienki. Moja twarz wciąż była ochlapana alkocholem, tu i uwdzie były resztki jedzenia. Umyłem swoją twarz, a następnie przebrałem się w nowe ubrania. Na siebie założyłem czarne spodnie i biały sweterek. No i czarną kurtkę z kapturem. Gdy skończyłem pracę nad własnym wyglądem, skierowałem się w stronę wyjścia z salonu, wchodząc do holu. Po lewej stronie od salonu widniało przejście do labolatorium. Prawa wiodła ku schodom, prowadzącym do sypialni. Były to piękne, drewniane schody z wieloma ornamentami. Zacząłem wspinać się na górę. Po kilku sekundach byłem na górze. Tu hol prowadził do łazienki i ubikacji. Po prawej stronie znajdowała się moja sypialnia, a po lewej pokój dzieci. Chwyciłem klamkę i wszedłem do pokoju. Pokoik dzieciaków był gorszy od mojej sypialni. Cały zagracony zabawkami i kartkami, poduszki na ziemii, a nożyczki wisiały na suficie. Łóżka synów były niepościelone. Wszędzie były resztki jedzenia. I jeszcze kości. - Dzieci! Co tu się dzieje ? – spytałem Oba szkielety spojrzały na mnie. Ten wyższy, Sans, był ubrany w biały sweterek i niebieską kurtkę, no i czarne spodenki. Niski i mały Papyrus nosił czarne rajstopy, czerwone rękawiczki oraz białą koszulkę z dziwnym znakiem.Do tego uwielbiał swoje czerwone kalosze. - Bo my... – zaczął Sans - Tato, my tu się bawimi. I jest jij – powiedział malec - no, dzieci.Nie ważne, wasz tata też bałagani. Ale chciałem wam zaproponować zabawę – powiedziałem Dzieciaki wyszły razem ze mną do małego ogródka za domem. Postanowiłem, że dam im rozrywkę godną ich zainteresować. - A teraz, przygotujcie kości – powiedziałem Zarówno Sans jak i Papyrus uruchomili swą magię. Podniosłem rękę. Koło niej pojawił się jeden z blasterów.Strzeliłem.Sans ominął, a papyrus zasłonił się kością,skutecznie. - Będą z ciebie ludzie Sans – powiedziałem – Papy, musisz poćwiczyć uniki, Dalej strzelałem, a dzieciaki ćwiczyły...
Dwunasty września roku piętnastego
Siedziałem w labolatorium kiedy dotarły do mnie owe smutne wieści. Trąbili o tym w radiu, gadali o tym wszędzie. Po prostu nie dało się normalnie usiąść, nie słuchając o tragedii. Całe podziemie było jednak w żałobie narodowej. Żałobie, którą narzucił sam Król. Bowiem dnia wczorajszego oboje królewskich dzieci umarło. Według oficjalnych wieści, Chara zachorowała, a Asriel się zaraził i oboje umarli. Ale ja w to nie wierzyłem.Musiał być inny powód. No, ale teraz to nie było ważne, bo miałem inne sprawy na głowie. Kilka dni temu król przekazał pod moją opiekę najwybitniejszą uczennicę tutejszej Akademii, a dokładnie wydziału robotyki i duszologii. Chociaż nie to było problemem. Dzisiaj dokładnie król przekazał mi dwie rzeczy – duszę i ciało Chary oraz Pył, który pozostał po Asrielu. Gdy się zapytałem, co mam z tym zrobić, król odparł, że nie wie. Kazał mi bowiem wydobyć informacje o ludzkich duszach, dlaczego mogą przetrwać po śmierci i abym spróbował taką duszę sklonować. Uznał bowiem, że może czas, by zniszczyć barierę. No, ale miałem się tym zająć sam. Tym czasem musiałem zainteresować się szkoleniem Alphys, którą mianowałem na swoją asystentkę. Postanowiłem, że będzie mi pomagała w moich pracach nad Duszami.Takiego kogoś potrzebowałem od dawna. Chociaż, może nie do końca dokładnie takiego.Bowiem Alphys miała taką cechę charakteru, z której nie mogłem jej wyleczyć – brak wiary w siebie. Moja uczennica była dinozaurem. Żółtym dinozaurem w kitlu i niczym poza tym. Alphys była pilną uczennicą, tylko trochę niezdarną. Zauważyłem, że bardzo lubi anime.nie wiedziałem, co o tym myśleć.Jednak nie obchodziło mnie za bardzo, co ona robi. Chociaż może nie ? Ale właśnie się obudziła. Dziewczyna spała w mniejszym pokoju na Parterze.I tak był on większy, niż pokoik w akademiku. I czystszy. Zobaczyłem, że umyła sobie twarzi przypiłowała pazurki. Nadal troszkę się bała, ale miała na ustach lekki uśmieszek. Ucieszyło mnie to. Po kilku minutach skierowaliśmy się do labolatorium. Dzisiaj celem lekcji był test Alphys. Miała ona samodzielnie stworzyć paliwo, a następnie uruchomić nim jeden ze starych sprzętów. Alphys naprawdę długo wykonywała ten teścik. Ciągle fiolki wypadały jej z rąk, a gdy już coś zrobiła, okazało się, że nie działa. Była strasznie zestresowana. Zbyt mało wiary w siebie i tyle. W końcu jednak się udało. Stworzyła żółty płyn, który wlała do małego pojemnika. Pobliski sprzęt zaczął buczeć aż w końcu zadziałał. - Udało mi się – krzyknęła dumna z siebie Alphys - Brawo, moja droga – pochwaliłem dziewczynę Kolejny test nastąpił już niedługo.Alphys dostała ode mnie pracę stworzenia sieci internetowej, skupiającej wszystkich w podziemiu – Undernet. Alphys zaczęła masowo pracować nad nowym projektem, poświęcając mu całą swoją energię. W końcu ukończyła Undernet, a także takie Społeczności jak Underbook, czy Undertube. Zadowolona z siebie przyszła mi się pochwalić. - Udało się Gasterze. Jutro można już wprowadzać to do życia – powiedziała - Brawo. Alphys, muszę ci coś powiedzieć – zacząłem - mów, gasterze. - Mam coś do zrobienia. Coś, co kazał mi król. I Alphys, pragnę twojej pomocy.Wtajemniczę cię w szczegóły twojej pracy, zaufam ci.
Ósmy lipca roku osiemnastego
Dzisiejszego poranka obudził mnie rześki wiatr, co było dość dziwne w tutejszym, gorącym klimacie. Mimo to, wiatr rzeczywiście wiał. Albo raczej, wentylator w pokoju. Spojrzałem na wiatrak i dostrzegłem pojemnik zapachowy o zapachu morskiej bryzy. - „Pewnie Alphys go tutaj położyła” – pomyślałem. Wcale nie byłem na nią zły. Wręcz przeciwnie, pragnąłem podziękować jej za ten miły sposób obudzenia mnie.Szybko ubrałem się i zrobiłem sobie śniadanie. Składało się ono z kanapki z masłem oraz dwóch jajek na twardo. Po zjedzeniu szybko skierowałem się w stronę labolatorium. Tym razem jednak nie wszedłem do pokoju z komputerem. Skierowałem się na lewo, w stronę wind.po chwili zjechałem na sam dół, do ukrytych pomieszczeń. W przeciwieństwie do bieli na górze, tutaj ściany i podłoga były pokryte małymi, seledynowymi płytkami. Przypominało to jakąś starą łazienkę. Po chwili poszedłem w stronę pewnego pomieszczenia. Miejsca, w którym znajdowała się wielka maszyna, służąca do przekazu Determinacji ludzkiej. Dzisiaj miał bowiem nastąpić wielki dzień – postanowiłem wszczepić sobie w ciało tę właśnie moc. Oczywiście wiedziałem, czym może się to zakończyć. Czyż nie to było powodem śmierci jednego z ochotników do testów? Testów, które prowadziłem bez Alphys i które zostały wstrzymane po tym straszliwym wypadku.Postanowiłem więc wszczepić ludzką Determinację we własne ciało. Miałem już dość tego, że wciąż nie potrafię zadowolić króla jak należy. Ani innych potworów. Alphys była już gotowa, by przejąć moje stanowisko. A jeśli bym nie umarł, dowiódł bym, że silny umysł potrafi zabójczą dla potworów potęgę Determinacji.Spojrzałem na maszynę. Wyglądała jak wielka głowa ptaka, z dziwnymi kablami po bokach. Pod „dziobem” stało małe krzesełko. Bez wachania usiadłem na śeodku krzesła. Miałem mieszane uczucia co do tego, co miało się teraz wydarzyć. Czułem, że moje życie może właśnie dziś się zakończyć. Jednak czułem, że robię coś ważnego. - Alphys, zaczynamy – powiedziałem do swojej uczennicy. Posłuszna dinozaurka stała obok maszyny. Gdy tylko dałem znak ręką, nacisnęła wielki czerwony przycisk na konsoli sterującej. Maszyna zaczęła wydawać dziwne dźwięki.oznaczało to, iż sprzęt się nagrzewa. Czułem, że mój koniec jest coraz bliżej. Nagle maszyna z siebie dźwięk oznajmiający gotowość do działania. Z tyłu usłyszałem jeszcze coś i nagle igła wbiła się w moje plecy. Był to bowiem jedyny skuteczny proces wszczepiania Determinacji. Była to tak wielka moc, że zwykłe metody nie dawały rady. Poczułem się silniej. Tak, jakbym mógł zrobić wszystko. Tak jakby nic nie mogło zostać prze ze mnie spaprane. Czułem w sobie potęgę. Czułem Determinację. Mimo, że bolały mnie plecy i głowa, ruszyłem do pokoju. Było mi bardzo łatwo. Wróciłem do salonu, na swoją kanapę. Usiadłem i poczułem ból.Ale wciąż nie traciłem nadzieji, tym razem czułem, że na pewno będzie lepiej.Mogłem zrobić wszystko...
Dziesiąty sierpnia roku osiemnastego
Brak wpisu. Tutaj moi drodzy nastąpiła śmierć naszego ojca. Zdołał on w formie stopionej przekazać swoją ostatnią wolę, lecz następnie zniknął i nigdy go już nie zobaczymy Ostatnie jego słowa brzmiały : „słów nie mogę wymówić. Tylko znakami się porozumiewam. Dłońmi” „więc proszę, NIE ZAPOMNIJ” Ostatnią wolę gastera zpisali Sans oraz jego brat, znany jako Wielki Papyrus. 4.- Spoiler:
Zaśnieżone Snowdin City było tego wieczora wyjątkowo piękne. Neony świateł rozjaśniały mrok podziemi. Gdzieś w bocznej uliczce zamruczał jakiś kotopsiak, gdzie indziej zawył pies. Biały puch sypał się cały czas z góry, jakby nad nimi naprawdę było jakieś mocno zasnute chmurami niebo. Jeśli wsłuchać się w szum miasta, dało się nawet wychwycić nuty muzyki granej w Kasynie MTT. Tak, dobra zabawa była by tego wieczora świetnym pomysłem. Ale ona nie mogła sobie na to pozwolić. Poprawiła swój ciemny płaszcz, ściskając mocniej paski ściągające. Stała na jednym z najwyższych budynków Snowdin City, wypatrując swego celu. Przez niewielką lornetkę obserwowała sytuację w pobliskim barze. Grillby miał dość długów u Dona, by odstawiać coś dziwnego. Był lojalnym sługą, w odróżnieniu od tej szumowiny, którą kazał jej dorwać. Właśnie trwała jakaś impreza. Potwory chlały na potęgę. Ktoś grał w karty, kto inny spał pod stołem, inni zajęci byli przyjemną rozmową. Przyjazny harmider w cieple zapewnianym przez barmana we własnej osobie. Nikt nie zauważał jednego, niewielkiego jegomościa, siedzącego przy barze, sączącego jakiś czerwonawy napój. Zmyślnie przewracał monetę w palcach, chrzęszcząc kosteczkami. Ot, kolejny szpaner. Ale za to gustowny szpaner. Poprawił rękaw fioletowego garnituru i odezwał się do Grillby'ego. - Nalej mi jeszcze jednego. - Skinął głową. - Nie masz już dość? - zapytał z troską barman, nalewając kolejną porcję Krwawej Mary gościowi. - Wypiłeś dziś już trzy takie. - Co poradzić, po prostu brakuje mi czerwonych krwinek. - Rozmówca wzruszył ramionami. - Powiedziałbym, że brakuje ci jakichkolwiek krwinek - odparł ognisty gospodarz, pozwalając sobie na drobny uśmiech. - A to jest prawdą. Bywam wszak mocno kościsty - odpowiedział pijący, uśmiechając się przeraźliwie od ucha do ucha. Jego oczodoły zaczerniły się do końca. Czekała na niego. O czym oni tak rozprawiali? Przycupnęła na gzymsie. Lekki powiew chłodnego wiatru rozwiał jej włosy. Tego potrzebowała. Stojąc na tym cholernym dachu czuła się już trochę senna. Wytrzyma. Jest cierpliwym łowcą. Impreza toczyła się dalej. Właśnie ktoś kogoś przyłapał na oszukiwaniu w kartach. Jakiś gorylopodobny stwór rzucił się na byka, ten próbował go wziąć na rogi. Zebrali całkiem pokaźne grono gapiów. Wśród latających stołów, fruwających kieliszków i turlających się jaszczurek nikt nie zwracał uwagi na niewielką, krępą postać w kapeluszu, która cichaczem przemykała pomiędzy, udając się do tylniego wyjścia. Spryciarz. Przemieściła się natychmiastowo. Zeskoczyła z budynku, przeturlawszy się bez trudu przez prawe ramię. Biały puch został jej trochę na materiale płaszcza, lecz nie przejęła się tym w najmniejszym stopniu. Wbiegła po schodach przeciwpożarowych. Stopnie były śliskie, do tego metalowa, przeżarta przez rdzę konstrukcja chybotała się jak szalona. Znów znalazła się nad swym celem. Szedł spokojnym, wyluzowanym krokiem poprzez ciemne uliczki. W ogóle nie przejmował się niczym. Ręce miał schowane w kieszenie, brakowało tylko, żeby pogwizdywał. Bo ten szkielet gwizdał na wszelkie niedogodności. Był po prostu tak głupi, czy niesamowicie pewny siebie? Należał wszak do jednego z największych gangów w Snowdin City. Schodząc po drabinie, przylgnęła natychmiast do ściany. A potem ujrzała, jak wsiada na motocykl i odjeżdża w siną dal. - Szlag by to! - zaklęła, wyciągając natychmiast komórkę i wybierając pewien numer. - Dajcie mi psa pociągowego w okolice Grillby'ego. Starała się odkryć, gdzie też udaje się jej cel. Po chwili była już pewna. Znała te tereny jak własną kieszeń. - Wodospady - stwierdziła, zmrużając oczy. Jej uszu doszedł odgłos zwierzęcia, biegnącego po śniegu. Oto jej oczom ukazał się wielki Pieseł w czarnym, paskowanym garniturze, z siodłem na grzbiecie. - Wzywałaś, woof? - zagaił rozmowę, uśmiechając się i dysząc z wywalonym na wierzch językiem. Uśmiechnęła się tylko, ukazując jeden, zadziorny kiełek. - W rzeczy samej! Wskoczyła na swego wierzchowca i pokazała mu palcem drogę. Był szybki. Czuła, jak pod skórą pracują jego mięśnie. Był w miarę cichy. By nie być widocznym z kilkunastu metrów, przedzierali się leśną droga, gdzie Wiekszy Pieseł miał przewagę. Gałęzie smagały ją ze wszystkich stron, ale miała to gdzieś. Lekkie otarcia i rozcięcia łuskowatej skóry to i tak było nic w porównaniu do utraty oka za niesubordynację lata temu. Nieustępliwość opłaciła się Wkrótce dognali swój cel. Jego motocykl dało się słyszeć w całej okolicy. Śledziła go przez całą drogę, aż do Wodospadów. Jej oczom ukazał się sławny na całą okolice, wielki budynek. Kasyno MTT. Nie sądziła, że przyjdzie jej zagrać w ruletkę tej nocy. Czarne przegrywa, czerwone wygrywa. Miała tylko nadzieję, że wkrótce zwycięstwo przyniesie jej zieleń. Zatrzymał się przed wejściem i wszedł do środka, otaksowany wzrokiem przez dwóch strażników. Zostawiła swego sojusznika w bocznej uliczce. Wstał na dwie tylnie łapy. - Zostać w pobliżu, jeśli będę potrzebowała wsparcia. - Spoko, zawsze do awoo-sług, woof - odezwał się z radością. Poprawiła płaszcz, wytrzepała go ze śniegu, klapkę na oko zakryła pod gęstą grzywką i ruszyła. Wkrótce potem i ona stanęła przed wejściem. Dwaj goryle nie robili problemów, ba wystarczył rzut oka by zmiękli. Kasyno MMT cieszyło się ogromną renomą. Feeria barw rozświetlała to miejsce. Pośród rozlicznych stołów do kasyna znajdowały się też stoły do gier karcianych, przeróżne maszyny z jednorękim bandyta, wyglądającym niemal jak pierwsza z form właścicielki. Nie brakowało też barku, a nawet kilku barków, gdzie dało radę zamówić rozmaite trunki. Na wprost wejścia, daleko we wnętrzu zbudowano też ogromną scenę, na której grano i tańczono. Przyjemne rytmy saksofonu, trąbki, basu i gitary rozchodziły się po lokalu. Tego wieczora przebywało tu mnóstwo ludzi. Omal nie straciła swej ofiary w tłumie. Przechodząc pomiędzy, zaczepił ją jakiś bykopodobny stwór w garniturze. Patrzył na nią maślanym wzrokiem, próbując przyłożyć dłoń do jej podbródka. - Hej ślicznotko czy my się nie znamy? - Zaraz twoje krocze pozna się bliżej z moimi butami, jeśli nie przestaniesz - odparła, fukając. - Zadziorna, lubię takie. - Byk nie ustawał w staraniach. - Tak? To potrzymaj - odparła, zrzucając z siebie płaszcz i wciskając go w ręce podrywacza. Gdy była już wolna od nadmiernego ciężaru przeszła dalej. Z szykiem i elegancją, parła naprzód w białym garniturze. Poprawiła poły czarnej koszuli pod spodem. Coś zachrzęściło pod marynarką. Przysiadła się do stołu, przy którym czekał jej cel. Wreszcie. Spotkanie twarzą w twarz. - No witam - zaczęła, biorąc od przechodzącego kelnera drinka. Trzymała kieliszek, mieszając napój kolistymi ruchami dłoni. - Gazowane, nie polecam - odparł krępy potwór, nadal siedząc na luzie. Od rozmówczyni dzielił go fioletowy kapelusz, leżący na stole. - Dziękuję za uprzedzenie mnie - odparła spokojnie, wypijając napój na raz. Smakował dziwnie przez bąbelki, ale zabił jej pragnienie. Już miała coś powiedzieć, gdy to odezwał się cel. - Wiem kim jesteś. Powiem wprost, że nie da się tego przeOCZYĆ - odparł, wskazując palcem na zakrytą grzywką opaskę. - Jaką masz do mnie sprawę, szefowo ochrony Don Dreemura? Wzdrygnęła się na samo wspomnienie JEGO imienia. Otaksowała szkielecego elegancika wzrokiem i prychnęła z irytacji. - To zabawne, że przywołujesz imię mojego szefa. Zwłaszcza po tym, co zrobiłeś jego rodzinie. - Mówią to ostatnie, nachyliła się nad stołem szepcąc, czy raczej wycedzając mu prosto w twarz. - Och? Ja coś zrobiłem? - zdziwił się, bawiąc się dalej pieniążkiem i przerzucając go między kosteczkami palców. - Nie udawaj niewiniątka. - Cofnęła się, splatając ręce na stole. Zapadła chwila ciszy. Wyglądało tak, jakby dwoje ludzi toczyło mentalną batalię. Obydwoje wiedzieli, że nie mogą sobie pozwolić na otwartą konfrontację. Nie w kasynie. A może jednak? Muzyka jakby przycichła. Potwory dookoła przestały mieć znaczenie. Wszystko było jakby rozmazane poza jej celem. Uśmiechał się dalej, patrząc to na nią, to gdzieś w bok. Jedna jego ręka bawiła się walutą, druga natomiast spoczywała spokojnie na kolanie. Lokal przygasł. Wszelkie światła poszły pod scenę. Oto zza czerwonej kurtyny wyszła właścicielka, a jednocześnie śpiewaczka i wielka gwiazda - Mettatonia. Dziarskim krokiem wspieła się na niewielki podest, chwyciła za stojący mikrofon i przywitała się, wysyłając wszystkim całusy. wysoka na około dwa metry robocica o zjawiskowo długich nogach. Nosiła gustowny, drogi, wręcz królewski płaszcz z białym puszkiem, otaczającym jej szyję niczym wąż. - Witajcie kochani, przesyłam wam miłość! Niech show się rozpocznie! Chcę wasze oczy na mnie! Większość gości zbliżyła się do sceny. Ci, którzy mieli stoliki przy kasynach zostali na miejscach. Jedni wiwatowali, inni czekali z utęsknieniem na swoją divę. Pojawiła się też reszta orkiestry, gotowa rozgrzać atmosferę. Koncerty szefowej kasyna były czymś rzadkim. Dwójka oponentów została przy stoliku, niepokojona przez innych. Pstryknięcia palcami, bas, trąbka, saksofon i perkusja. Oto rozpoczęło się przedstawienie. Czas zwolnił wielokrotnie. Szefowa ochrony Don Dreemura skrzyżowała ręce, sięgając pod pachy do kabur, w których trzymała dwa uzi. Szkielet sięgnął lewą dłonią do paska po wierną Berettę. Jednocześnie użył niebieskiej mocy, by odepchnąć się od stołu. Drewniany, owalny mebel poleciał na zabójczynię. Nic to, odskoczyła natychmiast, również odsuwając się na krześle. Wystawiła obydwa pistolety, naciskając za spusty. Jej oponent nie był gorszy. Huk wystrzałów, warkot ciągłej serii. Krępy mafiozo wypalił czterokrotnie, w tym czasie dziewczyna dała radę opróżnić pół magazynka. Uchylił się, upadając w prawo na ziemię. Ona z kolei odchyliła się w tył, lecąc na posadzkę z głową w dół. Kule powędrowały dalej, robiąc niemałe zamieszanie wśród zgromadzonych. Pobliskie automaty do hazardu zaiskrzyły, popękały kieliszki, jakiś kelner o mało co nie oberwał rykoszetem. Skrył się natychmiast pod stołem. Muzyka grała jednak tak głośno, że większość gości nawet nie zauważyła, że coś się dzieje. Szkielet podniósł się i zaczął biec w stronę windy. Ostrzeliwał sobie drogę ucieczki. Łowczyni tymczasem wstała, otrzepała się i skoczyła, jak dziki tygrys w przód. Ona też nie była dłużna. Uzi zaterkotały donośnie. Kule przebijały się przez stoły, niszcząc je. Jakaś butelka szampana rozprysła się z hukiem. Ubrana w suknię wieczorową krowia pani zakrzyknęła. Tuż za nią przecisnął się cel. - Niech to szlag! Nie ujdzie ci to na sucho! - Ryba tupnęła nogą, przeładowując pistolety maszynowe. Oczami prześledziła drogę windy. Uciekał w górę Dwoma susami doskoczyła na schody. Wbiegła po nich, stanęła na barierce i dopadła jadącą w górę klatkę. Uciekinier strzelił dwukrotnie w dół, niszcząc szkło ochronne. Posypały się odłamki, ale oprawczyni trzymała się zaskakująco dobrze. Upuściła jeden z pistoletów, ale wciąż miała drugi. I jedną wolną rękę. Wspięła się i solidnym kopnięciem posłała wroga na ścianę. Odbił się od niej plecami i z łoskotem osunął na ziemię. Otrząsnął się po szoku i już widział prawy prosty idący w kierunku jego twarzy. Przeteleportował się za dziewczynę i skoczył. Rybia strażniczka odwróciła się, zaskoczona tym obrotem spraw. - Co ty....szkielesyn! Wycelowała pistolet i pociągnęła za spust. Uzi tylko cyknęło cicho. Skończyły się naboje. Prychnęła zdegustowana i sama skoczyła w dół. Prosto na stół od kasyna. Żetony posypały się dookoła, karty fruwały wszędzie Będąc w przyklęku na prawe kolano, podpierając się lewą dłonią, dostrzegła swój cel. Skoczyła na sąsiedni stół i wykonując jeszcze jeden porządny wślizg w biegu, dopadła go nieopodal bocznego wyjścia. Znała jego sztuczki. Mettatonia porywała w tym czasie tłumy swoim śpiewem i zalotnymi ruchami tanecznymi. - Przyśpieszcie tempo! Teraz będzie prawdziwe clue tego występu! Żywy Jazz zaczął grać głośniej. Potwory gibały się na boki w rytm. Ba, niektórzy uznali, że szaleńczy pościg, to też część całego przedstawienia. Wojowniczka dostrzegła kij do billarda, oparty o stół. Podbiła go nogą i chwyciła, robiąc młynka. - Odpowiesz za swoją zbrodnię! - wykrzyczała, skacząc do przodu z bronią. Mafiozo we fiolecie chwycił tacę kelnera, broniąc się przed uderzeniem. Kijaszek zadudnił głośno. Cel odskoczył, wyciągając z cholewy buta dwa kościste nożyki. - Ale co ja ci zrobiłem?! Obrócił się, unikając poziomego sztychu. Sprawnym cięciem rozdarł materiał na prawym ramieniu szefowej ochrony. Jej skórę też. Trysnęła czerwień. Syknęła z bólu. Przełożyła kij i zaatakowała nim, bijąc w tył. Trafiła, posyłając krępego oponenta znów na deski. - Nie mi, ale Don Dreemurowi. Rozpoczęła atak znad głowy, próbując dobić go, niczym dorodną piniatę z okazji urodzin panicza Asriela. W ostatniej chwili odturlał się w bok. Teleportował się za oprawczynię, trzymając jeden z noży pod jej gardłem. - Jeszcze raz mówię, niczego nie zrobiłem, w cokolwiek byście nie próbowali mnie wrobić...Undyne... - Nie mów do mnie po imieniu, Saaaaans! - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Łypała na niego z nienawiścią. - Myślisz, że coś takiego jak śmierć ich adoptowanego dziecka Chary przejdzie bez echa? - O przepraszam, masz na to dowody? Nie ruszyłem Chary. W ogóle kiedy to się stało? - A ten płonący samochód w którym ją pogrzebaliście? Należał do El Gasterriosa, jeśli się nie mylę, to twój pracodawca. Ba, mam świadka, który widział cię na miejscu zbrodni! - Ech głupia... gdybyś znała prawdę... Sans zawahał się. W tej samej chwili otrzymał uderzenie od Undyne z głowy. Zachwiał się trzymając za oczodoły. W tej samej chwili ryba podcięła go i sprowadziła do parteru. - Już się nie wywiniesz, morderco! - Mówię ci...że Chara żyje! - Co ty gadasz? Wtem, drzwi lokalu otworzyły się z hukiem. Z ogromu dymu wyłoniły się sylwetki czworga uzbrojonych potworów. Trzy duże, włochate pajęczaki, noszące czarne pasiaste garnitury. Była jeszcze ona, ich nieugięta szefowa. Pajęcza kobieta o ośmiu oczach, ubrana w brązowy płaszcz z kapelusikiem na głowie. Dwie z ośmiu jej rąk trzymały pistolet maszynowy Thompson, zwany pociesznie "Temmie Gunem". Uśmiechała się, choć dało się wywnioskować z jej tembru głosu, że jest niesamowicie wkurzona. - Saaans! Draniu, gdzie moja kasa! Undyne popatrzyła na wciąż przyciskanego do ziemi szkieleta. Nie mogła wprost uwierzyć w to co się stało. Krępy komik wyjaśnił jej w trymiga, jak wyglądała naprawdę sytuacja. - Asgore dogadał się z Muffet, że ona weźmie na przechowanie Charę i sfinguje jej śmierć. Chodziło o to, by właśnie wrobić gang El Gasterriosa i wywołać wojnę z Dreemurami. Ja postanowiłem, że z własnej kieszeni przekupię pajęczycę, żeby tej wojny nie wywołać. I właśnie....skończył mi się czas na wpłaty tak jakby? Dwie minuty temu. Undyne zdębiała. Podobnie jak większość gości, którzy natychmiast pojęli w lot, że lepiej nie zadzierać z mamuśką i jej gangiem przerażających włochaczy. Przyparli do ściany zgromadzonych. - Jak tak można traktować gwiazdę? Ach, te rachunki, ten spadek oglądalności...mdleję! Nagle pięć potworów rzuciło się by ratować upadającą gwiazdę. Ogólnie skupiło to na sobie uwagę pajęczaków. Sama szefowa poczęła chodzić pośród porozrzucanych kart, pokruszonego szkła i zniszczonych żetonów, szukając tego jednego, biednego szkieleta. - Twoja próba przekupienia nas poszła na marne. Wystrychnąłeś nas na dudka. To teraz my wystrychniemy ciebie! Przeładowała broń i na pokaz zaczęła strzelać w sufit. Undyne bacznie ją obserwowała, po czym zwróciła się do dawnego wroga. - Zadłużyłeś się u mamuśki Mufet? Najbardziej łasej na kasę kobiecie w całym Podziemiu? Czy ty nie masz mózgu? - Technicznie, to nie ale... Ryba przyłożyła mu palec do kościstych ust i starała się coś wykombinować. Sięgneła do komórki i wysłała krótkiego SMSa. "Wchodzisz do gry. Mam kości!" Pomogła podnieść się Sansowi. Kątem oka dostrzegła leżące nieopodal uzi. Pokazała Sansowi, że na jej znak zaczną biec w stronę pistoletu. Mroczną ciszę zakłócił przeraźliwy ryk i odgłos tłuczonego szkła. Przez dach do lokalu wskoczył Większy Pieseł, towarzysz strażniczki. Trzymał w rękach potężną kołkownicę. Z hukiem opadł na ziemię, rozkręcając żelastwo. Donośny terkot mechanizmu rozległ się po całym kasynie. Wielkie jak kurze jaja kule wypluwały się z luf. Pieseł był nieugięty. Wszystko na jego drodze rozpadało się z łoskotem. Sama Muffet musiała poszukać osłony. A on się tylko uśmiechał. Rybia strażniczka rzuciła się natychmiast w stronę swojej broni. Sans za pomocą blue chwycił dwa większe stoły i stworzył prowizoryczną ochronę. Muffet, skryta za metalowymi drzwiami od wywalonej windy upiła łyk herbaty. To było trochę za dużo jak na jej i tak już zszargane nerwy. - Żadna kasa nie jest tego warta.
***
Undyne i Sans wyskoczyli przez boczne wyjście. Pomysł szkieleta jak zwykle się powiódł. Znów byli na otwartej przestrzeni. Poraniona, zlana potem rybka łapała oddech, podobnie jak i jej nowy towarzysz broni. - Okej, załóżmy, że ci wierzę. To gdzie jest Chara? - Całkiem niedaleko. Pewnie wplątała się w niezłą sieć. Rzuciła mu tylko spojrzenie, kiedy postanowił zażartować z sytuacji. Przeszli kawałek drogi na pieszo. Zmęczeni, zmachani, styrani całym tym ambarasem. W końcu jednak dotarli do podmorskiej jaskini. Wilgoć uderzyła z mocą Wodospadów. Undyne odzyskiwała tu siły szybko. Oczom obydwojga ukazała się prawdziwa plątanina, utworzona z sieci Muffet. A w jednej z nich, uwięziona Chara. - Hm, znosi to nader dobrze - skomentowała rybia wojowniczka, odplątując wciąż uśmiechającą się tępo dziewczynkę. - Okej, skoro jej zabójstwo było sfingowane...to o co chodziło Don Dreemurowi? - Chodziło mu o mnie - stwierdził smutno Sans. - Po prostu wkurzył się, że flirtowałem z jego żoną. - Ach...Toriel...no tak. Gotów dla niej wywołać wojnę gangów. Pokiwała głową ze zrozumieniem. Doskonale wiedziała też, jaka z drugiej strony jest jego żona. Dobroduszna, ciepła, otwarta, ale dla męża całkowicie oschła. Ale, żeby tak ze szkieletem? Znów obejrzała go wzrokiem od dołu do góry. Waleczny, elegancki, gdyby nie te żarty...choć nie, ona też miała taki humor. Wszystko stało się jasne. Gdy już mieli się zebrać, drogę zagrodziła im sama Muffet. Zsunęła się na linie, trzymając w dłoniach już dwa Temmie Guny. - Państwo się nigdzie nie wybierają. A teraz, skoro znacie już całą prawdę, chyba mogę was zabić? Ufufuu~ to będzie przyje- Nie zdążyła nic zrobić, bo oto Sans rzucił w nią plikiem banknotów. A potem otworzył kolejny. Trzymał je do tej pory w kieszeniach płaszcza i spodni. Zdarł z jednego materiał, któ®y trzymał je w zgrabnej kosteczce i użył blue. - Chcesz mamony...to masz! - krzyknął, posyłając ku niej prawdziwą burzę pieniędzy. Oślepiona Muffet jęknęła tylko. - Arrgh, Pkuś, Piikuś, chodź tutaj, jedzonko! Omatkoilekasywsumietomożenietrzebabę- PIIKUUŚ! Z czeluści jaskini wyłonił się zwierzaczek mamuśki Muffet. Ryknął dwukrotnie, szarżując na mafijną dwójkę. Szkielet chwycił Undyne za rękę szybciej, niż ta zdążyła zaprotestować, lub powiedzieć cokolwiek i teleportował się z nią i Charą pod pachą prosto przed wejście do kwatery Don Dreemura. Pikuś zniknął w ułamku sekundy, podobnie jak Muffet.
***
Gdy Chara wróciła bezpiecznie do domu, Toriel wzięła na pogawędkę swego męża. Tego dnia cała straż szefa półświatka dostała z jakichś powodów dzień wolny. Undyne spotkała się z Sansem w kasynie MTT po raz kolejny. Tym razem jednak w przyjacielskiej atmosferze. Wprawdzie połowa miejsca wciąż była zdemolowana, ale właścicielka jakoś się tym nie przejęła. - Więc mówisz, że ponoć oglądalność tak jej wzrosła, że ma dość mamony by kupić dwa takie hotele, jak ten? - Dokładnie. Ba, chyba nawet jesteśmy w Undernecie - zaśmiała się Undyne, pokazując na komórce nagranie w którym wywija kijem bilardowym. Wtedy do stołu przysiadł się Większy Pieseł, który najwyraźniej sam stał się prawdziwą gwiazdą w sieci. Jedyną raną jaką odniósł w potyczce, było zranienie w paluszek. - Wybił mi się przy nadmiernym awoo-drzucie kołkownicy - skomentował, wciąż z wywalonym na zewnątrz językiem. Cała trójka czekała właśnie na specjalny występ Mettatonii. Pstryknięcie palcami, perkusja, bas, gitara i saksofon. - A teraz czas na mój nowy utwór, który nazwałam "Śmierć, Splendor i cały ten Jazz". Przedstawienie rozpoczęło się na nowo. 5.- Spoiler:
Przewodnik
Azszar, potomek klanu Iznrerarów, siedział sobie nad brzegiem jednego z podziemnych jezior Wodospadów, machając leniwie swym długim, zakończonym kitą ogonem. Można by rzec, że potwór ten wygląda z pyska trochę jak skrzyżowanie wilka z kotem, sierść ma srebrzystą, białą na brzuchu, zaś na głowie parę krótkich, szarych rogów. Bardziej jednak u tej istoty uwagę przykuwał mały kryształ wyrastający z czoła, którego czerwona barwa była dokładnie taka, jak lśniących własnym blaskiem oczu. Azszar bardzo lubił siedzieć wodą, a jej plusk oraz odgłos skapujących ze sklepienia kropel relaksowały go i pozwalały się uspokoić. Woda w tym jeziorze była dodatkowo bardzo czysta i smaczna, przefiltrowana przez niezliczone skały powyżej nim wreszcie trafiła tutaj. Duże ilości świecących glonów oraz innych stworzonek sprawiały, że z toni bił błękitny blask, typowy dla tych okolic. Za plecami potwór miał jakby plażę z białego piasku, a dalej wzniesienie porośnięte roślinnością, tylko że to wszystko znajdowało się głęboko pod ziemią, a owe rośliny znacząco się różniły od tych powierzchniowych, często świeciły na niebiesko, tak jak i jezioro. Miejsce to Azszar odkrył stosunkowo niedawno podczas swych podróży. Był bowiem wędrowcem, ciągle przemierzającym Podziemie w poszukiwaniu wewnętrznej równowagi, przy okazji odkrywając co raz to nowe rzeczy, ale rzadko okazywały się one tak urokliwe. Potwór spędził tu kilka godzin to trenujący sztukę władania mieczem oraz magią, to odpoczywając na plaży, gdy się zmęczył. Przyszła jednak dla niego taka chwila, w której poczuł, że dość czasu już temu miejscu poświęcił i powinien ruszyć dalej. Właśnie miał zamiar wstać, gdy wtem coś się wydarzyło. Nieopodal brzegu woda w jeziorze zabulgotała, zapieniła się i wreszcie zakotłowała, jakby coś dużego się tam wierzgało. Wówczas spod powierzchni wody, wynoszony jakby na niewidzialnej windzie, pojawił się starzec. Wpierw pomarszczona, zielonkawa głowa otoczona wodorostami tworzącymi włosy oraz długą brodę, potem odziany w drogocenne szaty tors. Wydawało się, że sędziwy wiek nie odebrał mu jeszcze sił, ale twarz o dobrotliwych rysach miał zlęknioną, jakby się czegoś obawiał. Potwór ten zaczął iść powoli w stronę brzegu stąpając po wodzie, niby twardym parkiecie. W ręku trzymał kurczowo małą, czarną szkatułkę. Działo się to całkiem blisko Azszara. Ten jednak z początku zamierzał obcego zwyczajnie zignorować. Ta woląca samotność część jego osobowości powiadała, że ten starzec nie jest mu do szczęścia potrzebny. Trzeba powiedzieć, że Azszar ma kilka odmian osobowości w swoim umyśle, które przy różnych okazjach zamieniają się miejscami. Gdy więc tak patrzył na tego nieznajomego potwora, zaczął czuć ciekawość i nagle ocknęła się bardziej dziecinna wersja Azszara. W tym stanie uznał, że z w sumie to z chęcią dowie się kim jest ten starszy jegomość. Podniósł się więc, otrzepał swój czarny strój z piasku i zaczął biec w stronę potwora z jeziora. - Witam pana bardzo… - zaczął mówić w biegu, ale nie udało mu się skończyć. Starzec zrobił wpierw przerażoną minę, która zaraz stężała w grymasie desperacji, przy czym odruchowo machnął dłonią i z jezioro chlusnęła na Azszara duża fala wody, która zwaliła go z nóg oraz przemoczyła do suchej nitki. - A to za co? – rzekł tonem skarżącego się dziecko, które ukarano za to, czego nie zrobiło, kiedy siedząc na ziemi oglądał jak ściekają z niego stróżki wody. Twarz wodnego potwora stała się mniej surowa, gdy zobaczył z kim ma do czynienia, że przypadkowo zaatakował niegroźnie raczej wyglądającą istotę. - Och, przepraszam cię najmocniej naziemny potworze – powiedział z lekkim ukłonem do Azszara. – Rzadko opuszczam jezioro i wówczas jestem wyczulony na wszelkie odgłosy oraz ruchy. Zdarza mi się oblewać niewinnych. Zaraz się tym zajmę – dodał, widząc, jak Azszar próbuje wyżymać wodę z kity swego ogona. Starzec klasnął w dłonie, a wówczas ubranie i futro Iznrerara wyschło natychmiast. Woda wyparowała. Przydatna sztuczka - pomyślał Azszar, podnosząc się z ziemi. - Więc boi się pan wychodzić z wody? Ale czemu? Przecież nie jest tu strasznie – zwrócił się do nieznajomego naiwnym tonem. – Przy okazji, ja jestem Azszar – przedstawił się z szerokim uśmiechem, wyciągając dłoń na powitanie. - Mnie zwą Morszczyn – drugi potwór ścisnął ją. Jego dłoń okazałą się śliska i jakby wilgotna w dotyku. - I mam powody sądzić inaczej, ale nie chcę o tym mówić. - Och, rozumiem – Iznrerar kiwnął głową, nie chcąc naciskać starca. - A dokąd to teraz zmierzasz Morszczynie, że opuściłeś głębie jeziora? Morszczyn pogładził się po swojej wodorostowej brodzie, zastanawiając, czy powinien rozmawiać o tym z zupełnie obcą osobą. Z drugiej strony ten cały Azszar nie wydawał się być zły. - Przypomniałem sobie, gdzie zgubiłem cenną dla mnie rzecz i chcę ją odzyskać – rzekł w końcu. - O, to może ci w tym pomogę? – zaoferował niemal natychmiast Azszar, ledwie się nad tym zastanawiając. Zaskoczyło to starca, ale nie był przekonany, czy to słuszny pomysł. - Nie chcę cię kłopotać sprawami starego potwora, Azszarze – wyjaśnił. Azszar zaczął się śmiać, jeszcze bardziej pogłębiając zdumienie Morszczyna. - Ale ja nie mam nic aktualnie do roboty, a dużo wędruję i dobrze znam Podziemie – odparł młodszy potwór. - Kojarzysz więc może pomieszczenie w Wodospadach, gdzie znajduje się parę skalnych grzybów? – zapytał starzec z myślą – A czemu by nie spróbować? - Jasne, że znam. Trzeba trochę iść i skorzystać z usług przewoźnika. Zaprowadzę cię – obwieścił z uśmiechem Azszar. Złapał zaskoczonego Morszczyna za rękaw i zaczął ciągnąć za sobą, mimo oporu właściciela szary. Stary z pewnością z początku wątpił, że Azszar wie co robi, wydawał się dość dziwnym potworem. Nawet próbował się nieśmiało wyrywać, ale w końcu dał sobie z tym spokój. Dopiero po pewnym czasie zwrócił uwagę na otoczenie i zrozumiał, że jego przewodnik wie gdzie idzie. - Możesz mnie puścić, nadążę – oznajmił i szarpnął mocniej, więc Azszar puścił jego rękaw, ale upewnił się, że stary idzie dalej za nim. Maszerowali więc dalej, ale już wolniej. Azszar miał doskonałą pamięć, więc wybierał kolejne tunele bez większego zastanowienia, a Morszczyn po prostu wiedział, że idą tam, gdzie chciał trafić. Cóż za nieoczekiwanie spotkany przewodnik. - Wiesz w sumie pierwszy raz spotykam takiego potwora jak ty, a trochę lat już żyję – odezwał się starzec po dłuższej chwili milczenia. - Po prostu mój klan nie lubi towarzystwa innych potworów – odparł zdawkowo Azszar. Na moment jego dziecinny ton głos stał się znacznie dojrzalszy i poważniejszy. Sprawa pochodzenia musiała stanowić ważną rzecz dla tego młodzieńca, jak również jakiś rodzja tabu. - Klan? – Morszczyn próbował podtrzymać temat mimo wszystko. - Tak, ale nie mogę o tym mówić. Mamy pewne zasady – wyjaśnił potwór. A więc dobrze pomyślałem – mruknął pod nosem stary. - W takim razie nie będę naciskał, tak i ty mnie nie naciskałeś – rzekł na głos. Szli razem przez Wodospady, mijając kolejne tunele, podziemne rzeki, stawy i jeziora, raz nawet korzystając z pomocy małej, żółtej i powolnej, ale za to bardzo silnej kaczki-przewoźniczki, która przeniosła ich obu nad jednym ze zbiorników. Stąd było już bardzo blisko do celu ich wędrówki. Znad tego jeziora dotarli do suchszej części tego regionu Podziemia, bardzo już bliskiego lawom Hotlandu. Tam znaleźli wreszcie zamaskowaną, dużą jaskinię. Morszczyn rozejrzał się po jej przestronnym wnętrzu. Tak, to tutaj, dotarli. - To tutaj, dziękuję ci za pomoc, Azszarze – podziękował przewodnikowi, szukając wzrokiem tego, co miał nadzieję tutaj znaleźć. Jaskinia tworzyła jakoby misę, teraz jednak pustą, z której dna wystawały wysokie skały wyglądające jak platformy na kolumnach, skalne grzyby. Ciekawe czemu to miejsce wyschło? - Dalej sobie poradzę. To gdzieś tutaj powinno być, ale muszę poszukać. Kiedyś było tutaj mnóstwo wody i mieszkałem tu wraz z moją rodziną – mówił dalej Morszczyn. - Jak tak patrzę na skały, to woda musiała stać dość wysoko. Myślę, że coś może być na jednym z tych grzybów – rzekł po chwili zastanowienia Azszar. - Och, no tak – zgodził się z nim Morszczyn. Było mu głupio, że sam o tym nie pomyślał. Rzeczy musiały zostać w schowku, na najwyższym z grzybów. - Teraz pamiętam. Mój cel poszukiwań powinien się znajdować na tej skale – wskazał na znajdującą się wysoko nad nimi kamienną platformę. – Tylko choroba, tutaj nie ma dość wody, bym mógł się tam dostać – twarz starego spochmurniała. Jak się tam dostać? - Wody? – zapytał się Azszar. - Widzisz, moja magia nie tworzy sama wody, a pozwala mi ją kontrolować. Bez źródła wody nie mogę czarować – odpowiedział Morszczyn. - Ale ja mogę czarować! I myślę, że znam odpowiednią magię – zawołał z uśmiechem Azszar i zniknął w błysku purpurowego światła. Zaskoczony potwór, zaczął go szukać wzrokiem z początku bezskutecznie. Dopiero, gdy usłyszał chrząknięcie nad sobą, podniósł głowę. Okazało się, że jego towarzysz teleportował się na najniższego z grzybów. - Nazywam to Błyskiem. Pozwala mi znikać i przenosić się na małe odległości. Przyniosę panu pana skarb – oznajmił Azszar, biorąc na cel kolejny grzyb. Młody potwór zaczął się teleportować błyskawicznie z grzyba na grzyb. To było dziecinnie łatwe. Już trudniejsze akrobacje wykonywał z pomocą Błysku. W kilka sekund dotarł bezpiecznie do docelowej platformy. Stojący na dole Morszczyn za to bardzo się martwił tym poświęceniem obcego potwora. Nie chciał by coś mu się stało. Tymczasem Azszar był bardzo ciekawy co też tam znajdzie. Zaczął przeszukać kapelusz grzyba. Jego uwagę przykuła kupka nienaturalnie usypanych kamieni. Odrzucił je. Pod spodem znalazł jamę, w którą wsadził w dłoń. W środku wymacał… zdjęcia? Wyciągnął znalezisko i okazało się, że miał rację. Były to czarnobiałe fotografie rodziny wodnych potworów o glonowatych włosach podobnych do Morszczyna. Ciekawe. - Znalazłem! – zawołał Azszar. Kilka Błysków później, potwór wrócił tą samą drogą do starca. Trochę zmęczyła go taka częstotliwość używania tego zaklęcia, ale czuł zadowolenie. Nieco poćwiczył i przy okazji wykonał dobry uczynek. - To pana rodzina? – zapytał Azszar oddając zdjęcia. - Tak. Dziękuję ci – rzekł Morszczyn. – Zostawiłem tu te zdjęcia po śmierci żony i po tym jak się pokłóciłem z dziećmi. Wtedy nie chciałem na nie patrzeć. Dziś jednak, po pogodzeniu się z nimi, z poczucia nostalgii zapragnąłem je odzyskać – wyjaśnił. - Cóż… Więc ma pan je – uśmiechnął się młodszy potwór. - Zgadza się – starzec potaknął. - Jak ja ci się odwdzięczę Azszarze? - Och, to nie będzie potrzebne – Iznrerar machnął dłonią, jakby to co zrobił było błahostką. - Niemniej jakoś muszę to zrobić – zaprotestował Morszczyn, chowając zdjęcia do swojej szkatułki. – Teraz mogę już wracać. Czy mogę prosić o… - Zaprowadzę, a jak – zawołał Azszar, rozumiejąc, że jego towarzysz znów potrzebuje przewodnika. Dwa potwory ruszyły zatem w drogę powrotną nad pierwsze z jezior. Ledwie jednak ponownie skorzystali z usług kaczki-przewoźniczki, gdy zza skał wyszła i drogę zatarasowała im grupa grubych, krępych oraz śmierdzących potworów, przypominających humanoidalne świnie, ubranych jak motocykliści z gangu, w kaski z kolcami, ćwiekowane kurtki oraz podarte dżinsy. Nie wyglądali na miłe towarzystwo. - O dziadku, a co tam masz tam w tym puzdrze? – zapytał chrząkającym głosem największy wieprz, ich przywódca. - Widzieliśmy jak idziesz z nim w tamtą stronę i postanowiliśmy zapytać, kiedy będziesz wracał – dodał drugi. - Kim jesteście? – rzekł przestraszony Morszczyn. Wyglądali właśnie na potwory, których się obawiał poza jeziorem. W dodatku znowu nie miał na podorędziu wody, aby się obronić. Nie chciał prosić Azszara, by go chronić. On był taki w porównaniu z tymi świniami. Nie mógł go narażać dla siebie. - Jesteśmy tylko grupą dżentelmenów, którzy uprzejmie proszą was o przekazanie nam skrzyneczki w zamian za przejście przez nasz teren – rzekł nieudolnie słodkim głosem wielki wieprz. - Nie mogę tego zrobić – zaoponował Morszczyn, otaczając szkatułkę rękami. - To tylko zdjęcia mojej rodziny, cenne wyłącznie dla mnie. - Bo ci w to uwierzymy – rzekł z paskudnym śmiechem świniak, wyciągając zza spodni metalową rurkę i uderzając nią w otwartą dłoń – Lepiej oddawaj pudło i resztę cennych rzeczy, póki jesteśmy grzeczni. Bo inaczej sprawy zrobią się nieprzyjemne – dodał tonem świadczącym o tym, że jak najbardziej tego chce. Azszar przez całą tą scenę stał z boku ze zwieszoną głową, słuchając i czując jak wzbiera w nim gniew. Tamci na razie nie zwracali na niego uwagi. On tymczasem analizował sytuację, a w umyśle jego coś przeskoczyło. Dziecinna, ciekawska osobowość wycofała się, zastąpiona przez najbardziej szaloną wersję Azszara. - A z tym co? – jedna ze świń w końcu go spostrzegła. – Ten jego mieczyk przy pasie wygląda na dość stary. - Słuszne spostrzeżenie, brachu – zgodził się lider, po czym zwrócił do Iznrerara. – Hej ty! Ty mały! Ty też wyskakuj z kasy i fantów, jeśli nie chcesz by ci porachowano skórę! Azszar w odpowiedzi zaczął chichotać. To był bardzo złowrogi chichot, od którego wszyscy, łącznie z Morszczynem się wzdrygnęli. - Ani mi się śni słuchać was – warknął do świń odmienionym głosem, z którego emanowała złowieszcza chęć zadawania bólu. Gdy podniósł głowę, aby spojrzeć na bandę, miał paskudnie szeroki uśmiech oraz szaleńcze spojrzenie. Co się z nim stało? – pomyślał przestraszony starzec. - Takie potwory jak wy są gorsze od robaków! – mówił dalej Azszar, wychodząc przed Morszczyna. - Coś powiedział?! – Krzyknął wielki wieprz, cały czerwony ze złości. - Szefie, on jest jakiś straszny – szepnął jeden z jego kamratów, ale ten warknął na niego, by siedział cicho. - Odbiło ci, tchórzu?! To zwykły zgrywus! Zaraz zetrę mu ten uśmieszek z gęby! Świniak zaczął biec na Azszara, a tunel dudnił od ciężkich kroków jego kopyt. Zaatakował z wielką siłą rurką, ale jego przeciwnik zrobił błyskawiczny unik, wcale nie będący Błyskiem i świniak minął go co najmniej zaskoczony. Próbował atakować dalej, ale nie ważne ile raz machał, wciąż nic nie trafiał. - Przestań wierzgać kleszczu! Walcz ze mną! – zawołał do Azszara. W odpowiedzi, z pochwy wyskoczył antyczny miecz potwora, zwany Mingredą. Wystarczyło jedno, błyskawiczne cięcie, by ranny świniak zwalił się z kwikiem na ziemię. Nie mógł się już podnieść, ale wcale nie zamierzał się poddać. - Brać go, idioci! – krzyknął do swoich pięciu kumpli. Reszta otoczyła Azszara i zaczęła szarżować na niego ze wszystkich stron, ale on z wyrazem wielkiego ubawienia na pysku, użył Błysku, by się im wymknąć. Członkowie bandy wpadli na siebie, wzajemnie przewracając. Podniósłszy się, próbowali raz jeszcze atakować, ale Iznrerar bez większych trudności każdego z nich rozbrajał, a ciosy Mingredy eliminowały jednego po drugim, aż w końcu wszyscy leżeli na podłodze, czekając na sąd. - I co teraz prosiaczki? Który chce rozpaść się pierwszy na pył? – zapytał się ich Azszar przesłodzonym, szalonym tonem, celując w każdego kolejno ostrzem. Ich miny wyrażały absolutne przerażenie. Jeden nawet przepraszał, ale w Azszarze w tym stanie nie było miejsca na litość. Wszyscy oni znaleźli na jego łasce i napawał się tą chwilą. Wystarczyło podnieść Mingredę i opuścić by zakończyć ich marne, niegodziwe żywoty. Jednakże powstrzymała go czyjaś ręka. Morszczyn był tak oniemiały przedstawieniem, na które patrzył, że stał ciągle w tym samym miejscu, ale teraz, wiedząc co zaraz niedobrego się stanie, zareagował. - Nie Azszarze, już dość zrobiłeś! – oznajmił stanowczo, przyjmując ten sam wyraz twarzy, co wówczas, gdy obalił Azszara falą. - Ale to złe potwory, muszą zostać ukarane – sprzeciwił się Iznrerar. - Śmierć to żadna kara, należy oddać ich w ręce straży! Widzę, że na szczęście całe to zamieszanie ich tu ściągnęło – rzekł Morszczyn, spoglądając w dal tunelu. Rzeczywiście pojawiła się dwójka rosłych potworów w stalowych zbrojach Królewskiej Straży. - Doniesiono nam o bijatyce w tym miejscu – rzekł jeden z nich surowym tonem. Prosięta zaczęły chrząkać jeden przez drugiego, jak to źle zostały potraktowane, ale drugi strażnik kopnął pogardliwe jednego z nich, więc się zamknęli. - Ci osobnicy napadli na mnie, a ten młodzieniec stanął w mojej obronie i ich obezwładnił – wyjaśnił Morszczyn. - Domyśliłem się tego – odparł pierwszy strażnik. - Znamy tych gagatków. Często sprawiają kłopoty. Upewnimy się, by tym razem dłużej posiedzieli w lochach. Strażnicy sprawnie powiązali wieprze i poprowadzili ich kuśtykających w stronę Nowego Domu. Azszar z Morszczynem zostali sami w tunelu. Iznrerar dusił w sobie emocje. Gniewał się na starca, że nie pozwolił mu dokończyć dzieła, ale rozumiał, że ten kaprys jego bardziej szalonego ja sprowadziłby mu na głowę same kłopoty. Udało mu się przezwyciężyć chęć samo sądzenia przestępców. Tamta zwariowana osobowość odeszła, ale nie wróciła owa dziecinna. Azszar wyglądał teraz na smutnego, zmęczonego i markotnego. - Przepraszam za to. Często mi się zdarza zachowywać jak kilka różnych osób – wyjaśnił Morszczynowi. - Rozumiem. Niemniej dziękuję ci za pomoc. Ci bandyci mogliby zniszczyć moje zdjęcia – odparł starzec. – Chodźmy już stąd. We dwóch wrócili nad jezioro Morszczyna już bez kolejnych przygód. Tam przystanęli razem na brzegu. - A więc to koniec dzisiejszej przygody – oznajmił stary potwór. - Na to wygląda – zgodził się z nim młodszy. - Odwdzięczę ci się kiedyś Azszarze – obiecał Morszczyn. - Jak uważasz. W takim razie żegnam cię Morszczynie i życzę ci, byś więcej się pokłócił ze swoją rodziną – odparł Azszar. - Ja również cię żegnam, młodzieńcze. Po tych słowach Morszczyn wszedł do wody, ale tym razem nie stąpał po jej powierzchni, a zanurzał co raz głębiej i głębiej, aż zniknął wśród piany i bulgotu w toni. Azszar westchnął i popatrzył raz jeszcze w wodę. Powoli odzyskiwał humor i uśmiechnął się nieznacznie. Przynajmniej wykonał jakiś dobry uczynek. Z tą myślą ruszył w drogę powrotną do domu.
| |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 13, 2016 8:26 am | |
| Kategoria trzecia, czyli: Grafiki1.- Spoiler:
2.- Spoiler:
PS: Wszystkie nagrody, łącznie z tymi za udział zostaną ogłoszone po głosowaniu. PSS: A właściciele multikont niech pamiętają, że głosować mogą tylko z jednego. | |
| | | Frisk Mistrz Gier
HP : 91 Poziom duszy : 12 Doświadczenie : 61 LOVE : 3 Liczba postów : 1090 Join date : 06/01/2016 Age : 19 Skąd : Powierzchnia
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 13, 2016 4:30 pm | |
| *Pierwszy juror* Obrazek - 4: Sliczna kreska i uzekl mnie fakt, ze nawiazuje do sytuacji na forum - naszego ulubionego NPC, jego zamilowanie do technologii i jeszcze prawie jak scenka z fabuly, kocham calym serduszkiem! <33 Opowiadanie - 1. Na swoje glosowac nie moge, wiec mialam truuudny wybor, ostatecznie wybieram 1, bo mnie zaciekawilo najbardziej i podobny do mojego sposob pisania <3 Grafika - 1! Uwielbiam ten styl <3 | |
| | | Wingdings Gaster Zakorzeniony
HP : 100 Poziom duszy : 7 Doświadczenie : 77 LOVE : 6 Liczba postów : 519 Join date : 01/01/2016 Skąd : Powierzchnia
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 13, 2016 11:02 pm | |
| Art - 6~ Ten Pap jest taki uroczy, nie mówiąc już o dziewczynkach, jeżu ona gryzie mi syna xD Grafika - Cóż, 2 c: TAKA PROSTOTA, ŻE AŻ SUPER, co przypomina mi moje stare prace, taka nostalgia xD Opowiadanie - 4 przypadła mi najbardziej do gustu, na samym początku trudno było stwierdzić o kim mowa, ale potem było prościej i od razu jeszcze ciekawiej c: | |
| | | Chara Mistrz Gier
HP : 100 Poziom duszy : 6 Doświadczenie : 82 LOVE : 6 Liczba postów : 517 Join date : 13/06/2016 Age : 26 Skąd : niestety... sosnowiec
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Sob Wrz 17, 2016 11:22 pm | |
| opowiadanie - 1. Bo wolno wprowadza do fabuły i ciągle zwiększa napięcie. Art - 3. Twórca przedstawiłw ciekawy sposób Gastera, przedstawiając jego duszę jako połącenie dobra i zła, oba wciągane w mrok jego duszy. Grafika - 1. Cudowna animacja. Sam bym tak chciał... Umie ktoś tak i umie ktoś nauczyć ?? | |
| | | Bez nazwy Obywatel
HP : 98 Poziom duszy : 3 Doświadczenie : 80 LOVE : 1 Liczba postów : 383 Join date : 17/08/2016 Age : 26
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Nie Wrz 18, 2016 7:17 am | |
| opowiadanie - 4 obrazek - 4 grafika - 1 | |
| | | Doggo Mistrz Gier
HP : 100 Poziom duszy : 1 Doświadczenie : 0 LOVE : 1 Liczba postów : 356 Join date : 10/07/2016
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 20, 2016 5:37 pm | |
| Obrazek - 4 Opowiadanie - 4 Grafika - 1 | |
| | | Iskierka Mieszkaniec
HP : 100 Poziom duszy : 1 Doświadczenie : 69 LOVE : 0 Liczba postów : 177 Join date : 29/06/2016 Age : 24
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 20, 2016 7:27 pm | |
| Obrazek: 1! <3 <3 Całość prezentuje się niezwykle uroczo, szczególnie urzekają mnie te motywy jakichś konstrukcji i narzędzi u Alp (!) oraz muszelki + rozgwiazdy u Undy <3 Ciekawi mnie też, jaką techniką toto było robione - flamastry jakieś? Aww <3 Strasznie mi się podoba, jak została narysowana Alphys - no po prostu sdkajfalkj <3 *cuteness overload* Opowiadanie: nie przeczytała wszystkich, ale bardzo chciała zagłosować arghh 3~ Podoba mi się forma pamiętnika c: Obrazek: Jedyneczka c: Zawsze mnie zastanawiało, jak wstawiać i skąd brać takie animowane rzeczy do avków ;-; *aka padawan pragnie wiedzy* | |
| | | Sans Mistrz Gier
HP : 49 Poziom duszy : 15 Doświadczenie : 95 LOVE : 1 Liczba postów : 276 Join date : 22/12/2015 Age : 32
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 20, 2016 8:18 pm | |
| Art - 3! Styl przypada mi do gustu. Nieco przyprawia o ciarki~ Zwłaszcza konflikt osobowości "przed" i "po" trafieniu do Voidu. Opowiadanie - 2. Co prawda mocno przygnębiające, ale podoba mi się ukazanie najgorszych momentów z życia różnych postaci. Grafika - 1 zdecydowanie. Niby nałożona prosta animacja, a robi wielką różnicę poziomów. | |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Wto Wrz 20, 2016 10:46 pm | |
| Przedłużam głosowanie do niedzieli 25 września do północy ze względu na nie dużą ilość głosów.
Wspomnę, że nie trzeba głosować w każdej kategorii. Jeśli komuś bardzo nie chce się czytać opowiadań, niech zagłosuje chociaż w innych kategoriach. | |
| | | KiedyśSans Obywatel
HP : 100 Poziom duszy : 18 Doświadczenie : 45 LOVE : 2 Liczba postów : 293 Join date : 02/01/2016 Age : 34 Skąd : Tomaszów Podziemiecki
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Nie Wrz 25, 2016 11:15 pm | |
| Rysunke- 1. Jest spoko pod wzgleden stylu. Opowiadanie - 2 - feeelsy Grafika - 1 - ta gra swiatel *-* | |
| | | Rhav Obywatel
HP : 100 Poziom duszy : 3 Doświadczenie : 21 LOVE : 0 Liczba postów : 403 Join date : 19/03/2016 Age : 26
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Nie Wrz 25, 2016 11:27 pm | |
| Polecam głosowanie na ostatnią chwilę. xD
Rysunek - numerek 7! Jest przeuroczy, ten Asriel mnie urzekł. <3 Opowiadanie - numerek 2! Wydaje mi się najciekawsze owo Grafika - numerek 1! Ta animacja jest boska, sama chciałabym tak umieć ;w; | |
| | | Kauczuk Żółtodziób
HP : 100 Poziom duszy : 1 Doświadczenie : 0 LOVE : 1 Liczba postów : 13 Join date : 13/09/2016
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Nie Wrz 25, 2016 11:40 pm | |
| A też se zagłosuje! A co!
Rysunek: Pierwszy, bo jest taki.. Miły dla oka!
Opowiadanie: Drugie, zwyczajnie przyjemnie się je czyta!
Grafika: Pierwsza! Te płatki są takie.. Takie magiczne! *^* | |
| | | Azszar Założyciel
HP : 100 Poziom duszy : 4 Doświadczenie : 23 LOVE : 0 Liczba postów : 719 Join date : 06/12/2015 Age : 30 Skąd : Nie z tego świata
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny Pon Wrz 26, 2016 12:14 pm | |
| Wyniki
A więc nasz I Podziemny Event Artystyczny dobiega właśnie końca i czas podać kto wygrał w jakiej kategorii oraz jakie otrzymujecie nagrody. Na wstępie chciałem podziękować wszystkim za wzięcie udziału i przysłanie tylu prac. Każda ma swój własny urok, dlatego każdy dostanie nagrodę pocieszenia za udział. A więc przejdźmy do dzieła.
Rysunek
W tej kategorii mamy remis dwóch prac, na które zagłosowały po 3 osoby. Praca nr. 1 wykonana przez Vincenta (czyli Alphys) ma tyle samo głosów co praca nr. 4, będąca dziełem Iskrierki. Co mogę zrobić z wami dziewczyny w takiej sytuacji? Nie będziemy się przecie bawić w dogrywkę! Dlatego obie dostajecie ode mnie po 500 złota i Gwiezdniaka, czyli deserek marki MTT.
Opowiadanie
Tutaj przewagą jednego głosu, mając ich w sumie 4, wygrywa opowiadanie nr. 2 napisane przez Chicę (czyli Toriel). Podobnie jak panie wyżej, również ona otrzymuje 500 sztuk złota oraz gwiezdniaka.
Grafika
Olbrzymią przewagą głosów, bo było aż 9 do 1, wygrywa praca nr. 1. Stworzył, a właściwie stworzyła, ją nasz W.D. Gaster (czyli Blackdream). Też dostaje ode mnie 500 sztuk złota i gwiezdny deserek!
Zwycięzcom serdecznie gratuluję wygranej oraz świetnych dzieł i zaznaczam wam, że nagrody musicie wpisywać na to konto, z którego wysłaliście zwycięską pracę). Pozostałym uczestnikom ponownie dziękuję za udział w evencie. Każdy z was dostaje po 50 sztuk złota oraz po potwornym cukierku na osłodę. Nagroda pocieszenia jest jedna, niezależnie od ilości kategorii, w których wzięliście udział.
Temat ten pozostanie jeszcze przez kilka dni otwarty, jakby jakiś zwycięzca chciał coś napisać, albo spóźnialski, czy wstydliwy powiedzieć, która z prac mu się podobała.
A zatem do zobaczenia na następnym evencie, który kiedyś w przyszłości na pewno się odbędzie. | |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: I Podziemny Event Artystyczny | |
| |
| | | | I Podziemny Event Artystyczny | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|